czwartek, 12 września 2013

Naprawdę i na serio

OPOWIADANIE 16

Hasła: piękno wynika z urody umysłu, a ciało jest przewodnikiem uczuć, słowa jako fakultatywna interwencja i manifestacja, w dodatku całkiem zbędna, nie ma deszczu bez chmury, definicja najpiękniejszego dnia życia, determinacja do walki, wiara w siłę wyższą
przemijanie, tym razem na serio.

     To musiała być wiosna, bo tylko wiosną betonowe mury pachną życiem, a kwiaty nie więdną na widok smutnych twarzy. Bo wiosną nie ma smutnych twarzy.
     Maj w północno-zachodniej części Hiszpanii wyglądał zupełnie inaczej niż maj w Barcelonie – nie był tak zielony, tak przezroczysty, tak czysty i obfitujący w doznania oraz metafizykę. W powietrzu pełno było latających nasion o wełnianej fakturze, przedmieścia większych miast kąpały się w białych kwiatach i jasnozielonych liściach, a wiatr dawał ludziom do zrozumienia, że nie jest na tym świecie jeszcze tak źle. Sztuczny strumyk, który płynął w jednym z okolicznych parków wydawał się być pełen diamentów, które z hukiem obijają się o leżące na jego dnie kamienie wielkości pięści. Przy jego brzegu leżało pełno brązowego, potłuczonego szkła z butelek po niskoalkoholowych piwach. To był chyba jedyny mankament tego widoku, który można było obserwować z drewnianego, pokrytego białą farbą okna pierwszego piętra jednego z domów jednorodzinnych. Na jego parapecie siedziała niewielkich rozmiarów dziewczynka w białej sukience z buraczkowymi groszkami, która niespokojnie kreśliła na kartce koślawe i nieortograficzne w kontekście całego wyrazu litery. Co jakiś czas wystawiała zza zębów delikatny język i mało nie przygryzała go w złości. Komentowała coś raz na jakiś czas cicho, wycierając gumką zbyt energicznie pozostawione ślady ołówka, które nieumiejętnie rozmazywała po pogniecionej kartce.
     Dziewczynka pisała list.

     Drogi Panie Boże!
     Muszę z Panem poważnie porozmawiać. Mam nadzieję, że znajdzie Pan trochę czasu, by poświęcić uwagę moim słowom. Ja wiem, że powinnam się pomodlić, ale robię to codziennie i chyba mnie Pan nie słyszy, bo nic się nie zmienia. To, że jestem mała nie znaczy, że można mnie tak ignorować. Tato mówi, że to nieładnie, jak się tak kogoś ignoruje.
     Ja lubię być człowiekiem. To fajne jest. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mogę być ptakiem? Zawsze chciałam latać i jeść ziarno bezpośrednio z kłosów na polu. Jeśli ktoś kimś chce zostać, to powinien mu Pan pomóc. Uważam, że gdybym była ptakiem, wreszcie udałoby mi się powrócić do domu, którego nie umiem znaleźć. One wiedzą takie rzeczy.
     Ale muszę się Panu do czegoś przyznać… Trochę mi głupio, ale… Tylko proszę, niech Pan nikomu o tym nie mówi. A już na pewno nie mojemu stróżowi, przecież on mnie zabije jak się dowie! No bo ja… Bo ja zabrałam bukiet konwalii, który ktoś zostawił na ławce w parku. Schowałam się z nim za cyprysem na wypadek, gdyby ktoś chciał po niego wrócić, ale tak bardzo chciałam, żeby one były moje… Przepraszam, naprawdę. Stoją na moim biurku i od tygodnia nie więdną, choć powinny już dawno gnić. Może zwiędną dopiero, jak się wygadam. Przepraszam, że kocham konwalie.
     Ostatnio śnił mi się książę. Niestety nie pamiętam, na jakim koniu przybył, bo to był poniedziałek, a w poniedziałki muszę chodzić do szkoły i wcześnie wstawać. Ale chciałabym się tego dowiedzieć, więc gdybyś chciał zesłać mi ten sen jeszcze raz, byłabym wdzięczna. Po prostu muszę się upewnić. Z góry dziękuje.
PS. On miał chyba brązowe oczy i wcale nie był księciem.


     Dziewczynka odłożyła ołówek i nie czytając ponownie tego listu zgięła kartkę na pół, po czym zwinęła ją w rulonik. Schyliła się po butelkę, którą od paru dni trzymała pod parapetem i bez zastanowienia wsunęła list do środka, na sam koniec zatykając szyjkę korkiem po winie. Popatrzyła jeszcze z dystansem niczym malarz podziwiający swoje ukończone dzieło. Była dumna ze swojego małego-dużego osiągnięcia.
- To nie mógł być książę – powiedziała do siebie, tym razem głośno. – Książęta nie są tak idealni. Kto normalny chodzi w takich rajstopach?
     Słońce, które znajdowało się właśnie w najwyższym punkcie nieba mrugnęło do niej, a jego spojrzenie odbiło się od szklanej ścianki butelki i błysnęło niczym mała iskierka. Iskierka, która może zarówno obudzić nadzieję, jak i wzniecić ogień.
     Niemniej jednak była to najlepsza decyzja w jej życiu.

     Potężny grzmot obudził go ze snu. Postawiony do gotowości starzec w bawełnianej piżamie wsparł się na ręce, jednak strzyknięcie w jego kościach zdawało się być o kilkadziesiąt decybeli głośniejsze niż usłyszany przed chwilą łomot. W nocy wszystko wydaje się być dużo większe i straszniejsze. Rozejrzał się w pośpiechu wokół własnej osi nie wiedząc, czy aby na pewno nic się nie stało, jednak gdy spojrzał w bok, jego wątpliwości rozwiały się niczym wszystko co złe na tym świecie, i to pod wpływem jednego małego gestu.
     Leżąca obok niego starsza kobieta nawet nie drgnęła. Zatracona we śnie uśmiechała się delikatnie pod wpływem fantazji, o której wiedziała tylko i wyłącznie ona. Opatulona w kołdrę zdawała się nie przejmować tym, że na dworze szaleje istna wichura. Nie takie rzeczy w tym życiu już przeżyła i nie o takich rzeczach śniła.
     Mężczyzna przyłapał się na tym, że od dłuższej chwili nieprzerwanie na nią patrzy. Nazwałby to przed samym sobą wręcz dosadniej: gapił się na nią natrętnie niczym ochroniarz obserwujący w sklepie grupę podejrzanie wyglądających nastolatków. Z tą różnicą, że on nie mrużył oczu w złości, lecz z miłości. Intrygował go jej oddech, który ledwie zauważalnie uginał cienką warstwę pościeli. Ale to nie na tym najbardziej się skupił - dopiero teraz wtopił swój wzrok w jej zmarszczki. Były już głębokie, naturalne i nie do zretuszowania. Ale nie chciał, aby cokolwiek z nimi zrobiła: każda z nich bowiem była pozostałością po jakiejś konkretnej emocji, w jej przypadku przeważnie po uśmiechu. Za każdym razem, kiedy na nią patrzył, jej rysy zdawały się do niego mówić, czasem wręcz śpiewać. Każda zmarszczka była dla niego najważniejsza, a powstawanie każdej z nich mógł obserwować na przełomie lat, z czego był niezmiernie dumny.
     Mówiły dokładnie to samo co dziesięć lat temu. I dwadzieścia. I pięćdziesiąt pięć.
     W jednym momencie – tak zupełnie znienacka - przypomniał mu się najpiękniejszy dzień jego życia.

     Była zbuntowana jak nocna Barcelona, ale kiedy zaczynała się bać, wstępował w nią anioł. Zmniejszyła się w oczach, skuliła i przycisnęła do piersi satynową kołdrę w kolorze seledynu. Drżącymi dłońmi rozplątała warkocz i rozpuściła go, używając do tego tylko prawej ręki. Włosy miała czarne: był to efekt eksperymentu osobowości, jaki przeprowadziła na samej sobie. Nie czuła się z tym dobrze, jednak pocieszał ją fakt, że to nie farba permanentna, a jedynie szampon koloryzujący. Znów oddałaby duszę za swój złoty blond. Przeczesując palcami ciemne, pachnące kardamonową odżywką fale wpatrywała się w ogień kominka, który zdawał się być płonącym lasem. Nie był jednak nawet w połowie tak gorący jak jej opalona skóra barwy orzecha włoskiego. Wsłuchiwała się tylko w dźwięki fortepianu płynące z płyty i obserwując płomienie ukryła brodę w kołdrze. Jej nagie plecy połyskiwały od olbrzymiej ilości olejku, którego woń roznosiła się po lawendowych ścianach i pukała do kryształowych okien. Była najpiękniejszą kobietą na świecie.
     Nie mógł już dłużej stać w drzwiach i patrzeć, jak ucieka mu przez place. Zrobił trzy kroki wprzód, zatrzymując się przy brzegu bukowego łóżka. Spojrzał w górę: tak. Zapomniał. Zapomniał o tym, że obiecał jej baldachim. Cholera, zawsze coś musi zepsuć mu wizję.
     Miał tylko jedno, bardzo proste i oczywiste marzenie – chciał, by odwróciła się w jego stronę. Nie musiał jej o to nawet prosić: czytała mu w myślach jak z kartki, na której czarny atrament krzyczy i kopie nawet leżącego. Odrzuciła włosy na bok, by odsłonić swoją długą szyję, a kości jej żuchwy przebijały skórę twarzy, nadając jej zamyślony, lecz jednocześnie troskliwy wyraz. A kiedy spojrzała mu w oczy, zrozumiała, że od kiedy tu jest, podejmuje same dobre decyzje. To najlepszy czas, by podjąć i kolejną.
     Nie zawsze płacz mężczyzny jest dobry, ale kiedy tym razem płakał, ona bezszelestnie wyciągała do niego ręce. Wiedziała, że te łzy nie są wynikiem strachu ani radości, tylko wołaniem. Uporczywym i nachalnym wołaniem o jej młode, cudowne ciało, które z własnej woli chciała oddać mu w każdym calu. Wkrótce i sama zaczęła płakać. Jej ramię pokryło się gęsią skórką, kiedy tylko dotknął przypudrowanego policzka, a serce wypełnił żar gorętszy od brzozowego polana. Pościel zsunęła się z materaca na podłogę, szeleszcząc jak otwierany list niosący wieść o zakończeniu wojny. Nic jej już nie okrywało, a i ona sama nie chciała się przed nim więcej chować. Podciągnęła tylko kolana w stronę brody w nadziei, że tak będzie już zawsze. Słodki był smak jej niepewności, która mieszała się z kobiecą ciekawością.
     Pocałował ją tak jak pierwszego dnia: delikatnie, łapiąc ją przy tym za rękę. Koniecznie chciał, by wiedziała, że kiedy on tu jest, ta nie ma prawa się bać. Oboje byli młodzi i piękni, jeśli nie najpiękniejsi. Powoli orientował się, że kawałki skóry, które coraz bardziej czuł pod swoim torsem, były czymś więcej niż jedynie ucieleśnieniem chwili: stanowiły bowiem medium między światem rzeczywistym a utopią, którą sam zbudował we własnej głowie. Nie pozwolił jej nawet na chwilę wątpliwości: dziewczęca determinacja i chłopięce marzenia wreszcie zderzyły się ze sobą, nadając początek czemuś naturalnie pięknemu. Więź między nimi była widoczna niczym aura, a wpatrzone w niego z dołu bursztynowe oczy krzyczały, że chcą wycisnąć z tej chwili jak najwięcej. Nie chciał jej zawieźć słowem, więc mówił do niej ciałem. Najlepszym tego dowodem było wiszące na ścianie lustro, które zaparowało od ich gorących oddechów, które nieprzerwanie ze sobą wymieniali i których woń unosiła się po pokoju, pukając do każdego kąta z osobna i obwieszczając, że te dwie połówki są identyczne.
     Gdzieś czytał o tym, że kiedy całuje się kogoś w oczy, czuje się przypływ nieopisanej siły. Słoność ogarnęła jego podniebienie wraz z dziewczęcym językiem, który spacerując powoli uderzał o górne zęby w rytm fortepianu. Nic innego nie było tak piękne jak owy dźwięk, stanowiący symfonię jej nowego życia. Była coraz mniej niewinna, lecz tak samo czysta jak w chwili, w której pojął, że to ona. Stracił zmysły dokładnie w chwili, kiedy poczuł jej kruche nogi, które niczym kleszcze zamykały go w klatce, z której nie miał zamiaru uciec.
     Ugięła się ulegle niczym cięciwa łuku, kiedy przyszedł moment niespodziewanej utraty kontroli. Nic nigdy nie parzyło jej tak jak jego oddech i pot spływający po umięśnionym, idealnym ciele Erosa. Był jednak tym, co chciała na ten moment posiadać. Był wszystkim, po prostu wszystkim, czymś o wiele cenniejszym niż pieniądze. Ślady zębów na swoim obojczyku, które pozostawił, przeszły przez jej umysł jedynie jako pulsujący obraz, za który nie chciała się gniewać. Zdała sobie sprawę, że konwalie, których intensywny zapach nieprzerwanie czuje, to nic innego jak zapach spełniającego się marzenia. Niczym szalem otulała jego szyję swoim własnym oddechem pozwalając, by na pamięć uczył się każdego fragmentu jej ciała.
     On tak bardzo pachniał, a ona tak bardzo chciała przesiąknąć tym zapachem. Wyjęła z piersi trochę własnego żaru i oddawała mu jego cząstki powolutku, z każdym ruchem równie intensywnie. Wplątywała palce w jego przydługie włosy i trzymała się ich tak, jakby była to jej ostatnia deska ratunku. Była to jednak deska, z której można wybudować przystań. Sama już nie liczyła łez: liczyła chwile, westchnięcia i kropki na jego plecach.
     Kochał ją, tym razem naprawdę i na serio.

     Już od godziny stała przed lustrem, poprawiając liliowy kapelusz ze słomy na swojej głowie. Na nogach miała buty na obcasach, które znalazła na dnie przeszukiwanej właśnie szafy. Nie nadawały się już jednak do chodzenia po dworze. Oglądała się z każdej możliwej strony, nie starając nawet chować w kapeluszu swoich siwych włosów. Wręcz przeciwnie: pozwoliła im rozpłynąć się wzdłuż pleców.
     W lustrze pojawił się ktoś jeszcze. Stanął blisko niej i zdziwiony otworzył lekko usta.
- Powiedz mi w końcu jak to z tym jest – niski i łysy już starszy pan spojrzał na jej odbicie wiedząc, że nie ma co liczyć na żadne spojrzenie z jej strony, kiedy ta znajduje się w swoim własnym świecie. – Strasznie mnie denerwujesz od pięćdziesięciu lat.
- I vice versa – odpowiedziała mu pogodnie, poprawiając rękaw żakietu.
     Starszy pan westchnął.
- No właśnie – opuścił wzrok. – Denerwujesz mnie jak diabli, a mimo wszystko cię kocham. Każdego dnia kocham tak, że już bardziej się nie da, a mimo wszystko z każdym dniem kocham po stokroć mocniej. Powiedz mi, jak to jest możliwe?
- Miłość i logika nie mają ze sobą nic wspólnego – odparła jakby zapominając o jego wcześniejszej zgryźliwej uwadze. Znała już go na tyle, że wiedziała, iż nie ma się o co złościć. Potrafiła rozróżnić, kiedy mówił na serio.
     Dopiero teraz spojrzała na niego w lustrze: zauważyła, że ciągle trzyma coś za plecami. Odwróciła się w końcu w jego stronę, a jej oczom ukazał się maleńki bukiecik świeżo zebranych konwalii owinięty czerwoną wstążeczką.
- Nigdy ci nie mówiłam, że kocham konwalie – przypomniała sobie, marszcząc czoło i niepewnie wyciągając po nie rękę. Nie miała głowy nakrzyczeć na niego, że znów się schylał w ogrodzie, choć lekarz wyraźnie zabronił.
- A nie kochasz? – spytał, jednak widać było, że nie ma najmniejszych wątpliwości.
- Najbardziej na świecie! – rzuciła serdecznie, przykładając je sobie do nosa, by poczuć ich intensywny zapach, od którego zawsze kręciło jej się w głowie. Była to jednak przyjemna utrata świadomości. – Nie zmienia to jednak faktu, że przez te wszystkie lata nigdy ci o tym nawet nie wspomniałam. Skąd więc to wiesz?
- I tak byś nie uwierzyła.
     Próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mówiła komuś o czymś tak prostym jak te białe kwiaty. Przez dłuższą chwilę bezowocnie przeszukiwała zakamarki pamięci i kiedy już miała uznać, że dalsze dążenie do rozwiązania zagadki będzie bez sensu, przymknęła oczy, które poraziło światło włączającej się w umyśle żarówki. Przypomniała sobie bowiem o pewnym liście, który wysłała w butelce będąc mała dziewczynką. Nonsens, przecież nie wrzuciła go nawet do morza, tylko do miejskiego stawu w rodzinnym mieście. Pisała tam zdaje się o tych konwaliach. I o księciu na koniu… I tym momencie wszystko zaczęło jej się wyjaśniać. Połączyła ze sobą wszystkie wspomnienia i ogarnęła ją fala wszechmocy. Już wszystko wiedziała. Nie powiedziała jednak nic: jedynie pokręciła głową i pogroziła z uśmiechem palcem w stronę sufitu, który dzielił ją od błękitu nieba.
- Konwalie są takie małe, a pachną tak intensywnie – wtrącił mężczyzna, co wytrąciło ją z równowagi. – Żyją szybko i szybko przemijają.
- Jak ja? – spytała, zamykając na chwilę oczy. Znów zakręciło jej się w głowie od tego zapachu.
- No prawie, z jedną różnicą – kiwnął w jej stronę, a w kącikach jego ust znienacka pojawiły się iskry. – Ty nigdy nie przeminiesz. Zbyt dużo już po sobie zostawiłaś.
     Uśmiechnęli się do siebie jeszcze raz, po czym w tym samym momencie spojrzeli w lustro. Nie odbijali się już w nim starsi ludzie: on znów miał opadające na czoło włosy i wyraźnie zarysowane mięśnie, ona zaś złote włosy i szczupłą sylwetkę. Zmarszczki zniknęły, pojawił się za to brąz oczu i trzydniowy zarost na jego wiecznie zatroskanej twarzy, która tym razem otuliła się ciepłym uśmiechem. Ich ciała były młode, piękne, opalone i zakochane w sobie niczym gołębie.
     Leo objął Lolitę ramieniem.
- Nigdy nie przestałaś być najpiękniejszą kobietą na świecie.

     Leżał na boku, wpatrzony w pustą ścianę, z wyciągniętą przez siebie ręką, która spoczywała na pościeli obok. Szum burzy za oknem i tupanie kropel o parapet przywoływały do niego coś w rodzaju duchów, których jednak za nic w świecie nie zamierzał się pozbyć. Nie chciał w sumie wiele: tylko tyle, by wreszcie ją zobaczyć.
     Przypomniał sobie, że zawsze bała się burzy. Dziś to ona nią była.
- Dobranoc, Lolito – powiedział jak co noc, zamykając oczy. Wciąż trzymał swoją ledwie władną dłoń na pustym miejscu obok siebie. Przesunął się jeszcze bliżej brzegu łóżka, by zrobić miejsce komuś, kogo już dawno nie było.
     Do jego uszu dobiegły dźwięki fortepianu, a pokój wypełnił zapach konwalii.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Najmniejsza lolita na świecie

OPOWIADANIE 15

Hasła: każde życie jest bezcenne, wyjątki zamieniają się w powszedniość, są uczucia, które nie mają miary i to właśnie jest ich miara, niesamowitość siły ludzkiej, przekład moralności ponad „receptory bólu psychicznego”, siła wolnej woli


     Ludzie najczęściej pytają, dlaczego w amoku idealnej nowoczesności musi istnieć coś takiego jak nie-sprawiedliwość. Tego pojęcia pod żadnym pozorem nie należy mylić z niesprawiedliwością – są to bowiem tak odległe od siebie rzeczy, że nikomu za życia nie udałoby się przejść pieszo trasy dzielącej jedno od drugiego. To tak, jakby pomylić schody z monoklem, pomarańczę z podręcznikiem do rozszerzonej matmy czy telewizor z Santiago Bernabéu. Niesprawiedliwość do ciąg losowych zdarzeń niezgodnych z naszymi założeniami, o których istnienie obwiniamy Boga, sąsiada, kota albo pogodę: kogokolwiek i cokolwiek, byleby nie samego siebie. To określenie jest bardzo bliskie ludziom, bo któż z grona szanujących się przyzna się do błędu, skoro na wyciągnięcie ręki ma tysiące innych potencjalnych winowajców? Sam sobie jest ostatnim, kogo mógłby posądzić o własne błędy. To czym zatem jest nie-sprawiedliwość? W Barcelonie jest to zwykły śnieg, który spada na ludzi w najmniej spodziewanym momencie, a brodząc w nim po kostki uświadamiamy sobie, że coś jest nie tak, czego jednak precyzyjniej nie lokalizujemy. Jesteśmy wówczas bliżej człowieczeństwa niż w trakcie wpadania w nienawiść.
     To nie jest sprawiedliwość, lecz do niesprawiedliwości też nie należy. Ani do tak-sprawiedliwości. Ale śnieg w Barcelonie to rzecz bardzo rzadka. A skoro nie-sprawiedliwość jest śniegiem, to gdzie w tym mieście podziali się ludzie?
     W pierwszej kolejności wyłączyła głos. Nie mogła już dłużej słuchać naciąganych sylab, które wzbudzały w niej nie tyle wątpliwości, co strach. Barwa głosu komentatora poruszała jej myśli jak wiatr chorągiewkę, przez co gubiła się we własnej rzeczywistości. Jeszcze przed chwilą czuła, że wszystko jest na swoim miejscu. To niesamowite, jak jedna chwila potrafi zmienić bieg wydarzeń. Jeden błąd, którego nie da się cofnąć nawet za cenę nie tyle życia, co własnego serca. Ramiona piekły ją od niekontrolowanych ruchów i płynącej w nich gorącej, wzburzonej krwi.
     Obserwowała uważnie trajektorię lotu piłki na bezdechu. Zupełnie, jakby zapomniała, jak się oddycha. To była jedna z tych chwil, w których „po pół godzinie stwierdzamy, że minęło pięć minut”. Ale jej napięte mięśnie niczego nie zmieniły: wyłączyła obraz jeszcze przed końcem akcji. Zaufała na tyle swojej intuicji, by wiedzieć w zupełności, że to koniec. Że niczego już nie ma. Że wszystko jest czarne.
     Drobne rączki Lolity ogarnęły dreszcze irytacji. To wszystko przez tą sytuację, w jakiej się znalazła: była na siebie zła, że nie potrafi działać za pomocą telepatii i obarczała się całą winą, która wymierzona w nią nie miałaby przecież żadnego sensu. Zacisnęła pięści i położywszy je na kolanach siedziała tak jeszcze przez kilka krótkich chwil, nim wstała i wykonując równie drobne kroki podeszła do okna. Zaplątała ręce w tyle i wyjrzała na taras, na którym stał tylko jeden samochód. Poczuła pustkę, której nie dało się opisać: wiedziała, że jest w nieodpowiednim miejscu, choć z drugiej strony miała świadomość, że inaczej być nie mogło. Jej psychikę gniotła myśl dziecięcego słowa CHCĘ: chcę tam być, już, teraz, natychmiast. Tam, gdzie mnie potrzebują. Ale mama zabrania. Jedna i druga.
     Wzdrygnęła się jednak na myśl, co też dopiero może czuć Lionel.
     Przecież on musiał umierać.
     Lolita przymknęła oczy. Duszność salonu i ciemność bijąca z dworu nie były w stanie zakłócić jej duchowej kontemplacji. Nie potrafiła jednak wyzbyć się z pamięci sceny, którą umyślnie urwała za pomocą wyłączenia odbiornika. Niezbyt trudnym zadaniem było dla niej dopowiedzenie zakończenia tej historii: zabolało ją serce, kiedy piłka rzucona z rzutu karnego odbiła się od słupka.
     Poprawka: zabolały ją oba serca.

     Kiedy drzwi wejściowe uchyliły się, salon wypełnił żar słońca i lód złamanego pasją człowieka. Lolita wiedziała, że prędzej czy później musi podnieść wzrok znad książki, starała się jednak przedłużyć tą chwilę jak tylko się da. Mozolnie zsunęła z nosa okulary do czytania i odłożyła je delikatnie na leżącą obok poduszkę okrytą wykrochmalonym materiałem. Westchnęła bezgłośnie i nabrała powietrza w płuca, czego dość szybko pożałowała. Przytuliła zamkniętą już książkę do serca, jakby była co najmniej metalową tarczą. Są jednak ostrza, które przebiją każdy materiał – nawet ten utkany ze słów.
     To był bez wątpienia najsmutniejszy widok, z jakim przyszło jej się zetknąć. Lionel stał w progu podparty o framugę z dębu w białej okleinie ze spuszczoną głową. Wyraźnie unikał kontaktu z płomieniem zawartym w jej spojrzeniu. Przewieszona przez ramię torba upadła mu na podłogę, zniekształcając jej brzegi w nienaturalny sposób. Bił się z samym sobą: widać było, że jeszcze nigdy nie czuł się tak bardzo rozdarty. Pragnął wyciągnąć ręce i zmaterializować jej wzrok we własną tęsknotę, jednak z drugiej strony nie chciał, by jego parszywe ciało zetknęło się z kimś takim jak ona. Z aniołem, którego zawiódł. Którego zmusił do upadku.
     Leo niczym półprzytomny przeczołgał się w stronę beżowej kanapy, na której leżała Lolita przykryta po pas kocem. Zastanawiał się przez chwilę, czy jest w ogóle godzien podejścia do niej i rzucenia jej się do stóp: myśl, że kogoś zawiódł nie pozwalała mu normalnie funkcjonować i wyłączała wszystkie zmysły w jego drobnym organizmie po kolei. Z palącymi od żalu powiekami usiadł przy niej i bez podnoszenia wzroku ułożył policzek na jej nodze tak, by nie tylko ukryć przed nią twarz, ale także przyłożyć ucho do jej brzucha.
     Lolita popatrzyła na niego z góry nie wiedząc, jak zareagować. Ostatecznie uniosła książkę do oczu wiedząc, że i tak nie przeczyta już ani słowa.
- Przepraszam – wyszeptał z kulą w gardle. Już miała odpowiedzieć mu, że nic się nie stało i że wcale nie ma za co przepraszać, niemniej jednak w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że to wcale nie ją przeprasza. To ukłuło ją nie tyle w serce, co w jej własną podświadomość. Przełknęła ślinę i jedną z drżących dłoni wplątała mu we włosy, drugą zaś odsunęła od siebie wraz z książką, której okładka zużyta była od częstego czytania.
- Jak to jest wygrać wojnę? – spytał znienacka głosem przyduszonym i nienaturalnym. Był nieprawdopodobnie bezwładny i wyglądał, jakby się poddał. Czuł, jakby zawiódł. W dodatku nie Lolitę. Nie tą.
- Nigdy żadnej nie wygrałam – odszepnęła niepewnie, spoglądając instynktownie przed siebie. Zerwał się lekki wiatr, palemki posadzone przy zejściu do garażu kiwały się na boki, co jakiś czas muskając długimi liśćmi o biały żwir tarasu. – Choć w sumie każdy dzień jest nową walką. Kiedy otwieramy oczy następnego dnia, już na wstępie wygrywamy.
- To miała być jedyna rzecz, którą miałem okazję dla ciebie zrobić. Teraz już za późno. Przepraszam.
- Nie mów do niej – Lolita nie mogła powstrzymać się przed uronieniem łzy, kiedy poczuła, jak ślina Lionela przebija materiał jej bluzki i tym samym skleja ją ze skórą na jej brzuchu. Zacisnęła zęby, patrząc twardo przed siebie. A palmy jak szumiały, tak szumią nadal.
     Leo obrócił głowę tak, by móc na nią spojrzeć.
- Ile? – spytał. Poczekał, aż Lolita przełknie ślinę i uraczy go spojrzeniem, które zabija z przepełnienia bólem.
- Dwa, góra trzy dni – odpowiedziała, starając się zachować trzeźwość umysłu. Nie szło jej to najlepiej. – Lekarz powiedział, że nic nie da się już zrobić. Pozostało mi tylko czekać, aż sama stwierdzi, że już czas odejść.
     Mężczyzna przyłożył dłoń do brzucha dziewczyny. Przesunął nią ostrożnie w obu kierunkach, starając się poczuć cokolwiek, co mógłby nazwać zmaterializowaną nadzieją. Ale nie poczuł nic. W jego ustach znów zrobiło się gorzko.
- Po raz kolejny nie trafiłem do bramki – przyznał. W dodatku nie mówił o wydarzeniach dnia poprzedniego, których świadkami była znaczna część ludzi, którzy pokładali w nim swoje nadzieje. – Palę się. Jak moje gole.
- Nie obwiniaj się. Anioły też czasem łamią skrzydła.
- A ludzie łamią słowa, i co z tego?
     Lolita zauważyła, że palemki przestały się kołysać, a niebo przybrało barwę spranej szarości. Już nie płakała.
- Czasami zastanawiam się – zaczął Leo, ponownie przykładając wilgotne usta do napiętego brzucha Lolity – jak można kochać kogoś, a nie siebie. Dlaczego my ludzie robimy sobie takie rzeczy?
- Ciiii – uciszyła go. – Nie mów przy niej takich rzeczy. Boi się.
     Oboje zamilkli na jakiś czas, przygryzając wargi i powstrzymując się przez żałosnym płaczem nie tyle przez sobą, co przed nią. Chcieli dać jej dobry przykład choć ten jeden raz. Póki oboje jeszcze ją czują.

     Deszcz uderzał złośliwie o parapet, próbując skupić na sobie całą uwagę Lolity. Zdecydowała się wreszcie przycupnąć na zimnym grzejniku pod ogromnym oknem, spoglądając leniwie i pusto przed siebie na drogę prowadzącą do miasta. Wielkie krople przypominały jej, jak małym człowiekiem jest w ich obliczu. Zdała sobie również sprawę, że całe dotychczasowe życie mówiła o tym, iż kocha deszcz, a mimo to chowała się pod parasolem. Teraz miała ochotę poddać się jego wpływom i nie licząc na nic wyjść do ogrodu. Tylko jej rozsądek – a w zasadzie jego resztki - wołały o pomstę do nieba nie wiedząc, czy takowe w ogóle istnieje.
     Od kilku godzin żadne z nich nie opuściło salonu w obawie, że każda chwila może być tą ostatnią, której nie chcieli przegapić.
- Co jest większą miłością, Lolito? – Lionel odezwał się zza jej pleców po niekończącym się milczeniu. Wciąż leżał na kanapie w głową w poduszkach, przez co ta nie usłyszałaby go, gdyby dźwięk jego głosu nie był czymś, czego w tęsknocie nasłuchiwała. Napawał się resztkami ciepła, które zostawiła po sobie w fałdach koca i zapachem, z którym identyfikował własny byt. – Jeśli z miłości chcesz zabić siebie samego czy jeśli z miłości chcesz zabić kogoś innego?
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam – odparła, nieprzerwanie biegając wzrokiem po kroplach, które rozpłaszczyły się na szybie i obserwując, która z dwóch wybranych szybciej spadnie na dół. To była jej ulubiona zabawa z dzieciństwa, kiedy z powodu deszczu nie mogła wyjść na podwórko. – Ale zmierzam raczej ku wnioskom, że albo obie są sobie obrzydliwie równe, albo obie w ogóle nie istnieją.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz? – Leo po raz pierwszy obrócił się twarzą do niej. Powitał go jedynie widok jej pleców i włosów spiętych w bardzo wysoki kok… Dokładnie taki, jak w dzień, kiedy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Beznadziejnie chciał pochłonąć cały jej ból i wziąć go na swoje barki: tak beznadziejnie, że jego oczy zaczęły wilgotnieć, a zarys jej kręgosłupa sprawił, że musiał zacisnąć pięści.
- No bo zobacz – Lolita delikatnie wyrzuciła rękę w powietrze jak zawsze, kiedy zmierza ku jakiejś większej dygresji. – Gdyby ktoś miał zabić samego siebie z miłości, to czyniłby tak niezależnie od tego, czy owa miłość byłaby spełniona czy nie. No wiesz, tak dla samej zasady. I wtedy nie byłoby w ogóle ludzi. I nic nie miałoby w sumie sensu.
- A zabicie kogoś innego? – dopytywał się wyobrażając sobie, jak pięknie wyglądałaby, gdyby się do niego odwróciła.
- Spójrz na mnie.
- Przecież wiesz, że patrzę.
- Czy ja zabiłam kogoś, Leo?
- Nie zabiłaś i wiem, że nie zabijesz. Ale ja nadal nie wiem dlaczego.
     Lolita uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawien dawna: co prawda ten uśmiech był ledwie widzialny i krótszy niż błysk światła, niemniej jednak wciąż był on uśmiechem. Przestała obserwować coraz bardziej szalejący deszcz, po czym ułożyła swoje zszargane przez stres dłonie na brzuchu. Kilka centymetrów pod nimi znajdowało się drugie serce, które odpowiadało ostatnimi czasy za większość jej decyzji.
- Bo miłość nie jest argumentem ku temu, by zabić – odparła wreszcie. – Miłość to właśnie powód ku temu, by żyć i dać żyć.
     Dziewczyna odwróciła się nagle w jego stronę z proroczym błyskiem w oku. To był bez wątpienia punkt kulminacyjny.
- Pozwoliłam jej samej zadecydować, kiedy będzie chciała odejść, nikt nie zabroni jej żyć, póki ma taką możliwość. Wiem, że ty o tym wszystkim wiesz. Nie oszukasz kogoś, kto jest twoją kopią. Nie rozumiem tylko, dlaczego i ty nikogo nie zabiłeś.
     Lionel zrozumiał, że i jego wybory były najlepsze, jakich mógł kiedykolwiek dokonać. Niespiesznie wstał z kanapy i podążył w jej kierunku, nie przejmując się swoim przepoconym dresem. Stanął obok niej i z piersią wypiętą do przodu zaczął sam obserwować deszcz.
- Bo ona ma przecież wszystko co twoje – wyjaśnił. – Ona jest tobą. To moja mała Lo.
      Człowiek czasem stoi w środku kręgu nie wiedząc, co począć. Myśli, że żaden jego ruch nie jest już w stanie go uratować. To największy błąd, jaki może popełnić – wystarczy spojrzeć na sytuację nieco bardziej logistycznie. Jeśli ludzie, którzy nas nienawidzą i życzą nam źle stoją w kręgu po to, byśmy nie osiągnęli zamierzonego celu i nieprzerwanie stali w takiej samej odległości od niego nie przewidzieli, że każdy nasz krok – niezależnie, czy będzie on w bok, w przód czy nawet do tyłu – zbliża nas do krawędzi koła utworzonego z ludzkich rąk. A żadne ręce nie są na tyle silne, by zatrzymać nas przed czymś, czego zrobienie uważamy za niezaprzeczalnie dobre. Wystarczy się trochę rozpędzić.
     Lionel złapał Lolitę za rękę. Teraz razem patrzyli w deszczowe popołudnie bez obaw, że któreś z nich rozluźni uścisk: żadem mecz bowiem nie jest do końca przegrany. Nawet, kiedy jest już po gwizdku.