wtorek, 25 grudnia 2012

Proces

OPOWIADANIE 14

Hasła: nic nie jest pewne, człowiek w świecie nie jest nawet ziarnem piasku, filozofia nie jest dla każdego, zakończenie może być początkiem, nawet najprostsza rzecz potrafi być niezrozumiała, człowiek jest zbudowany z przypadkowych zdarzeń, chęć ratunku jest piękniejszym gestem niż sam ratunek


     Przy Plaça del Rei, który odgrywa ogromną rolę w historii Barcelony, prócz niezliczonych uliczek, kocich łbów i piętrzących się w nieskończoność zapachów staroci znajduje się mostek. Mostek ten jest obiektem współczesnym i nie ma żadnego znaczenia, jeśli chodzi o tło przeszłości miasta. Powstał on po to, by drobna rzeczka – a w zasadzie strumyk wyglądający bardziej jak ściek kanalizacyjny – została przedzielona i tym samym uprościć życie przechodzących tędy codziennie Katalończyków. Nikt nie zwraca uwagi na to, co mają pod nogami, bo każdy, kto tędy przechodzi, zachwyca się raczej ogromem byłej rezydencji barcelońskich hrabiów. Przecież nie będą patrzeć pod nogi, kiedy przed oczami pojawia im się otwarta księga historii.
     Ale czy to ma jakieś znaczenie?
     Ludzie są tak zajęci sobą, że nie zwracają uwagi na barierkę, która biegnie w postaci płotu po obu stronach mostka. Dzień w dzień w ogromnych ilościach przesiadują tam czarne jak noc gawrony, które milczą jak zaklęte. To dziwne, bo każdy porządny gawron pochodzący z centralnej części Barcelony jest krzykliwy i manifestuje swoją obecność głośnym trzepotem skrzydeł. Te jednak nie wydają z siebie żadnych dźwięków, a jedynie obserwują tych, którzy mijają je bez słowa. Nawet służby miejskie nic z tym nie robią: bo najzwyczajniej w świecie nie rzucają się im w oczy. Ale kiedy tak patrzą i mierzą wzrokiem wysokiego bruneta w marynarce i z telefonem przy uchu, stroszą pióra i spadają z metalowej rurki wprost na betonowy podest. To nie zwiastuje niczego dobrego: szczególnie o zachodzie słońca. Gdyby istniały anioły, upadałyby właśnie wtedy, wprost w ostre szpona wydarzeń, których nikt nie potrafi zrozumieć.
     Lionel oddychał ciężko. Sam nie wiedział, czy silniej oddziałuje na niego motywacja do działania czy może najzwyklejszy strach. Nie lubił niczego nie rozumieć i kiedy mijał kolejne szeregi drzwi w ciemnoszarym korytarzu, wymachiwał rękoma na wszystkie strony nie mając pojęcia, co z nimi zrobić. Obdrapane ściany podsuwały mu nawet pomysł, by zacząć płakać, co może i nie byłoby męskie, ale za to ludzkie. Dłonie drżały mu z emocji, rozglądał się na prawo i lewo po wnętrzu brzydkiego hallu. Był tu po raz pierwszy w życiu, nigdy wcześniej nie miał bladego pojęcia, że przyjdzie mu odwiedzić to miejsce. Idący za nim sporej postury policjant stawiał równe kroki kilka metrów za nim, kołysząc się na boki i dając mu wyraźnie do zrozumienia, że cała ta sytuacja go śmieszy. Obserwowanie spłoszonego i zagubionego Leo, który jak pies szwędał się od jednej ściany do przeciwległej sprawiało mu coś w rodzaju darmowej rozrywki. Kamery, które znajdowały się w każdym zapleśniałym kącie jeszcze bardziej wytrącały go z emocjonalnej równowagi. Balansował teraz między przerażeniem a poczuciem winy, które uniemożliwiło mu dojazd w to miejsce bez utraty kilku progów wiary. Mijał poświaty własnych obaw nie wiedząc, co tak naprawdę go tu przyprowadziło. To nie było miejsce ani dla niego, ani dla osoby, dla której się tu znalazł. Koło jego fortuny toczyło się zdecydowanie za szybko, przez co nie miał pojęcia, na czym stoi, a wątpliwości ogarniały jego i tak przymałe ciało.
     Zatrzymali się przed potężnymi drzwiami z odrywającą się farbą. Wraz  z nimi miały otworzyć się przed nim wszystkie wątpliwości. Nie odpowiedzi, a pytania.
- Wejdzie pan ze mną – oznajmił strażnik głosem nie wnoszącym sprzeciwu. Leo przytaknął mu lekko, czego ten z pewnością jednak nie zauważył. Poczekał cierpliwie, aż policjant naciśnie klamkę i puści go przodem, wznosząc w powietrze kłęby alergizującego kurzu. Pomieszczenie, do którego zajrzał wyglądało jak miejsce zbrodni pod sam koniec porządnego, hiszpańskiego horroru opartego na faktach. Kraty w oknach krzyczały, a stęchłe ściany umierały wraz z resztkami nadziei na promień słońca. Ale nie to było w nim najstraszniejsze.
     Siedząca przy ustawionym na środku stole Lolita niemal od razu podniosła wzrok znad ramienia, o które była oparta. Wyglądała, jakby chciała umrzeć, lecz w momencie, gdy zobaczyła Lionela, zastygła na ułamek sekundy jak kamienny posąg. W pośpiechu zerwała się z krzesła, wyciągając ramiona ku mężczyźnie, który podbiegł do niej bez namysłu, mało nie przewracając przy tym stojącego w rogu wieszaka. Gdy tylko do niej dobiegł i przytulił do siebie, rozpłakała się na nowo mimo braku sił. Łzy leciały strumieniem, zatrzymując się na materiale brudnej, dziurawej podkoszulki w kolorze szarości, odkrywającej jej nagie ręce spowite strachem. To był pierwszy raz, kiedy nawet przy Lionelu nie czuła się bezpiecznie. Każde oko na nią patrzyło, i to tak, jakby była naga i upadła.
- Oni mnie chcą wrobić – wyrzuciła z siebie w pierwszej kolejności w panice, kiedy ten chwycił jej twarz w swoje dłonie i starał się ją w jakiś sposób uspokoić. – Nie wiem, o co chodzi, nie chcą mi niczego powiedzieć, a ja nic nie zrobiłam, przysięgam!
- Ja też nic nie wiem – szepnął chcąc, by nieco ochłonęła, jednak sam nie był idealnym przykładem do naśladowania, ponieważ jego zdenerwowanie osiągnęło już górną granicę. Czuł, że nie jest to jedynie jej sprawa, lecz dotyczy obojga z nich. Stali w środku własnych pytań, tonąc w nich i nieudolnie próbując się nawzajem ratować.
- Nie wierz im w żadne słowo, błagam – poprosiła, zanosząc się kolejnym żałosnym spazmem. Jej włosy były brudne i mokre od potu.
- Wierzę tylko i wyłącznie tobie – zapewnił ją, przytulając jeszcze mocniej do rozgrzanego serca. By zyskać na czasie, zaczął całować każdy fragment jej twarzy ze szczególnym uwzględnieniem tych, które pokryły łzy. Było słone i pełne strachu, którego Leo chciał pomóc jej się wyzbyć. Trudno mu było jednak ją przekonać, że wszystko będzie dobrze, skoro sam niczego nie rozumiał i nie miał takiej pewności.
     Strażnik patrzył na nich z politowaniem. Siedział na swoim krześle w rogu sali widzeń i zerkając co jakiś czas na zegarek ziewał przeciągle. Kręcił głową w ramach dezaprobaty: zupełnie tak, jakby wydał już wyrok na dziewczynę o chudych rączkach, które prócz czułości nie było zdolne do utrzymania żadnego ewentualnego narzędzia zbrodni. Niczym znudzony widz obserwował, jak Lionel wyciera z łez czerwoną od płaczu twarz Lolity rękawem szarego swetra. Stali na środku obskurnego pomieszczenia, odcięci od wszelkich form protestu i wpływu.
- Nie wiem nawet, o co mnie oskarżają – szepnęła mu w brzeg rozpiętego swetra, już nieco spokojniejsza. – Nie chcą mi niczego powiedzieć. Ale patrzą się na mnie, jakbym była śmieciem.
- Nie jesteś śmieciem – zaprzeczył dziecinnie, głaszcząc ją po głowie. Tylko tyle mógł dla niej zrobić.
- Leo, ja się boję.
- Chciałbym ci powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale i ja się boję. Wiem tylko tyle, że przejdziemy przez to razem. Nie zostawię cię, choćby nie wiem co. Już raz ci to przysiągłem.
- Ufasz mi? – spytała cicho. Lionel przytulił ją jeszcze mocniej.
- Kocham.
     Pod tym słowem kryło się więcej znaczeń niż jedno i miał nadzieję, że uda jej się to samodzielnie rozszyfrować, bez zbędnych słów i gestów w obecności policjanta. Ale Lolita była mądra. Wypuściła powietrze z płuc tak, jakby dźwięk poruszanego powietrza mógł komuś przeszkadzać. Wsunęła drobne dłonie pod fałdy jego swetra i przymknęła oczy: zupełnie tak, jakby chciała uciec od tych wszystkich wydarzeń.
- Myślałam, że to ty wróciłeś do domu – chlipnęła, brudząc znajdujący się pod spodem biały T-shirt resztkami nie wypłukanego tuszu. – Zeszłam na dół otworzyć, a oni mieli kajdanki i grymas na twarzach…
- Nie musisz nic mówić – zapewnił ją o swoim bezgranicznym zaufaniu płynącym w kierunku jej osoby poprzez kolejny pocałunek złożony na jej włosach. Jej blond płakał razem z nią. Nie wiedzieć czemu, ale po raz pierwszy w życiu bał się pocałować ją w usta.
- Powiedzieli, że jestem najgorszym człowiekiem na świecie.
- Nie w moim.
- Chcę do domu. Do naszego domu, gdzie prócz nas nikogo nie ma. Chcę zamknąć się z tobą w naszym pokoju i umrzeć w twoich ramionach. Tak mocno i na serio.
     Lionel nie potrafił jej pomóc. Sam nie wierzył w prawdziwość sytuacji, w jakiej się znalazł: oto jego Lolita o drobnym i delikatnym ciele została zamknięta w czterech zgrzybiałych ścianach barcelońskiego aresztu śledczego bez podanej przyczyny i bez prawa do otrzymania jakiejkolwiek informacji na temat swojej sprawy, przy czym wszyscy ludzie patrzyli na nią jak na mordercę z wytatuowanym znamieniem zbrodni na twarzy, na której przecież nie było niczego innego prócz łez i leciutkiej wysypki spowodowanej niekończącym się płaczem. To był najgorszy dzień jego życia.
     Otyły strażnik wstał ze swojego miejsca, plując przez ramię na widok nieszczęśliwych kochanków tonących we własnych, zgorzkniałych objęciach, trzymających się nawzajem jak koła ratunkowego.
- Koniec wizyty – oznajmił, rzucając kluczami o stół.

     Światło wpadało do sali rozpraw jedynie przez szczeliny między fałdowanymi roletami barwy ciemnej zieleni. Pomieszczenie było ogromne, identyczne co inne sale tego typu, pełne rzędów bukowych ławek, które zajęte były przez ludzi w garniturach. To było w zasadzie morze garniturów – wysocy mężczyźni w czarnych strojach z perłowymi koszulami pod spodem patrzyli przed siebie, co jakiś czas szepcząc i wymieniając się spostrzeżeniami. Jedynie siedzący w pierwszej ławce po lewej Lionel wydawał się być zajęty własnym światem, przez co nie zauważał otaczającej go gwary. Od dwudziestu minut – czyli od momentu, w którym tu przyszedł – obracał w palcach wymięty skrawek papieru, który kilka dni wcześniej na pożegnanie wręczyła mu Lolita. Był to ostatni raz, kiedy ją widział: ze względu na postępowanie sądowe będące w toku nie mógł się z nią zobaczyć przed samą rozprawą, podczas której miał się wszystkiego dowiedzieć. Zresztą nie tylko on, ona również.
     Na pożółkłym papierze widniały zapisane drżącym ołówkiem słowa wiersza, który napisała będąc w klatce, kichając od alergii na roztocza i ochlapując palce łzami z przekrwionych oczu. Jego treść znał już niemal na pamięć, jednak do teraz nie potrafił znaleźć w nim żadnego związku czy wołania o pomoc. Wiersz nie miał tytułu i nie był długi, choć sam fakt, że Lolita po kryjomu pisze takie rzeczy sprawił, że włosy stawały mu na karku. Nie wiedział, czy to znak ku temu, że jej nie zna i nie chciał rozpatrywać tego w takiej kategorii.

perfekcyjnie niepoprawnym
innym i nie pasującym
lepszym gorszym obojętnie
pluć pod wiatr ze świadomością
i z niewiedzą iść prosto
nadziejnie i bez
wiem że tu nie pasuję
wiem że tu mnie nie ma
choć jestem
poprawię się
obiecuję

     I nic poza tym. Żadnej dopiski, żadnego imienia, żadnego znaku. Było pusto. Tak samo pusto jak w jego głowie, kiedy przeczytał jej słowa po raz pierwszy. Płakał jak dziecko, kiedy w ukośnym S zauważył drobne niedociągnięcie, charakterystyczne dla jej pisma. Przez chwilę poczuł się tak, jakby była tam razem z nim, trzymała mu dłoń na kolanie i patrzyła to na niego, to na ogień płonący za zasmolonymi drzwiczkami kominka. Czuł nawet to ciepło jej osoby, które zawsze ze sobą przynosiła, kiedy wbiegała do domu i zaglądała do lodówki zamiast się przywitać. Nawet żadne zdjęcia nie wywołały w nim takich wątpliwości co jej litery, które przecież nie były niczym specjalnym. Tęsknił za nią, kiedy w środku nocy przewracał się z boku na bok i próbował przyciągnąć ją do siebie zapominając, że przecież jej tu nie ma. Że siedzi skulona w kącie celi z poobdzieranymi kolanami i skrobie niezrozumiałe sentencje, które wolałby usłyszeć w postaci szeptu. Jej własnego szeptu, przeznaczonego tylko dla jego ucha.
- Proszę wstać, Sąd idzie.
     Nim podniósł się ze swojego miejsca, zerknął w tył, wciskając pospiesznie kartkę z wierszem w fałdy kieszeni. Zgodnie z rozporządzeniem na sali nie mógł znajdować się ani jeden aparat, dziennikarze również mieli zabroniony wstęp. Nie zmieniało to faktu, że nie znał ani jednego z mężczyzn w garniturach. Obserwował, jak niezbyt wysoki, lecz mimo to wzbudzający grozę w ludzkiej podświadomości mężczyzna w czarnej todze i z zieloną przepaską pod szyją kroczy ku bukowym schodom w obstawie dwóch innych prawników: kobiety, która miała włosy białe jak papier i doktoranta, do bólu idealnego z wyglądu. Wszyscy patrzyli przed siebie jak pawie, zachwyceni podniosłością tej chwili, w której brakowało jedynie hymnu państwowego. Tylko Lionel wpatrywał się w Lolitę, którą wprowadzano do sali i kierowali właśnie ku ławce w drugiej części pomieszczenia. Miała nadgarstki skute kajdankami, a jej pierś opinał ten sam obskurny, brudny podkoszulek. Miała spuszczoną głowę i ścięte włosy, które nie sięgały jej nawet do ramion.
     Leo nie mógł znieść świadomości, że dwóch rosłych policjantów siada po jej obu stronach tak, jakby miała siłę, by jednym ruchem wymordować pół miasta. Przecież gdyby niespodziewanie wstała, ręka jednego z nich złamałaby jej żebra. Jak można łamać żebro, które sam przez kilka lat ochraniał własną dłonią? I co jej zrobili z włosami, że są tak potargane i krótkie? Był pewny, że ścięli je specjalnie: tylko po to, by nie mógł zanurzać w nich swoich palców.
     Zorientował się, że tylko on stoi, a wzrok wszystkich zgromadzonych skierowany jest właśnie na niego. Z bólem serca obrócił się przodem do sędziego, który przestał na chwilę porządkować swoje akta i z zaciekawieniem przyjrzał mu się w nadziei, że z jego oczu wyczyta odpowiedź na pytanie, którego jeszcze nie zdążył publicznie postawić. Ostatecznie zaniechał tego, powracając do swoich obowiązków.
- Zgodnie z wnioskiem wysuniętym w akcie postępowania otwieram rozprawę dotyczącą procesu przeciwko Lolicie M. – sędzia uderzył młotkiem o drewniany spodek, a pochodzące z niego echo odbiło się od ścian. – Proszę oskarżoną o powstanie.
     Lolita wstała chwiejnie, a jej napuchnięte oczy zwróciły się ku mężczyźnie. Oparła swoje dłonie o blat pilnując, by się nie przewrócić. Była słaba jak drzewo, które może złamać nawet najmniejszy podmuch wiatru.
- Czy oskarżona chciałaby coś powiedzieć teraz czy może na sam koniec rozprawy? – spytał, patrząc na nią znad okularów. Nie był pewny, czy dobrze go słyszy.
- Później – pisnęła ledwie słyszalnie z ustami popękanymi od rozpaczy. – Może wreszcie dowiem się, przed czym mam się bronić.
- Przywołuję oskarżoną do porządku – rzucił podniesionym głosem, po czym z dziką satysfakcją obserwował, jak jeden z funkcjonariuszy uderza ją w ramię, sadzając tym samym z powrotem na ławie. W tym samym czasie Leo wzdrygnął się na samą myśl, że mogło ją to zaboleć. Nie miała prawa głosu jak kobieta w średniowieczu. Nawet przydzielonego adwokata nie miała.
     Obserwował ją mimo tego, że nie powinien. Nogi drżały mu niemiłosiernie, jednak nie z zimna, a z obawy, gotowe w każdej chwili do tego, by zerwać się biegiem w jej stronę i wyrwać ją ze szponów niesprawiedliwości. Patrząc na dziewczynę ze spuszczoną głową, która ukryła zapłakane oczy w złożonych dłoniach poczuł, jak pęka mu serce. To taki ból rozrywanych mięśni, którego nie może wykryć żadne badanie diagnostyczne. W ułamku sekundy doszedł do wniosku, że nieważne jest, jaka byłaby waga przestępstwa przez nią popełnionego, bo on i tak by jej wybaczył. Zrobiłby wszystko, by jej kajdanki zamieniły się w bransoletki, kupione w sklepie z pamiątkami na wyspach Bahama. Jak nigdy wcześniej pragnął pocałować jej pokaleczone ręce obiecując, że kupi jej te białe buty w czerwone kropki prosząc, aby już nie kazała mu na siebie czekać. Ramiona paliły go na myśl, że są puste.
- Proszę na świadka pana Martina Rubiréza – głos sędziego wyrwał go z głębokiego zamyślenia, przez które przegapił mowę wstępną, pełną paragrafów i niepotrzebnych informacji, które zaśmiecają głowę każdego prawnika. Poprawił szybko swój krawat i z niepokojem patrzył, jak siedzący w pierwszym rzędzie wysoki brunet w szarym garniturze wstaje i pospiesznym krokiem udaje się w stronę mównicy. Był pewien, że widzi go po raz pierwszy.
     Lionelowi wydawało się, że tylko on bierze to wszystko na poważnie.
- Proszę powiedzieć zebranym, czym pan się zajmuje – póki co wszystko wyglądało normalnie, jak na zwykłej rozprawie. Tylko powietrze przepełnione znakami zapytania mówiło mu, że nic tutaj nie jest w porządku.
- Jestem studentem trzeciego roku ekonomii – powiedział spokojnie, kładąc ręce na brzegach mównicy.
- Jakie relacje łączą pana z oskarżoną? – zapytał, wskazując na nią z pogardą palcem. W tym miejscu nie było miejsca na powagę, nawet tak wysoki urzędnik państwowy mógł pozwolić sobie na pogardę. Tu wszyscy wydali już wyrok, a Leo czuł się jak wyciągnięty z bajki i na siłę upchnięty w ramówkę dramatu psychologicznego.
- Siedzę z Lolitą w jednej ławce wraz z czterema innymi studentami – odparł, kiwając głową. Wyglądał bardzo wiarygodnie. – Tylko na matematyce statystycznej siedzimy osobno.
- Proszę nam teraz powiedzieć, co wie pan na temat pobytu oskarżonej Lolity M. w dniu trzynastym kwietnia, piątek, okolice godziny trzynastej?
     Brunet podrapał się po głowie.
- Pisaliśmy wtedy kolokwium – próbował sobie przypomnieć. – Z mikroekonomii bodajże. Tak, na pewno z mikroekonomii.
- Czy oskarżona też tam była?
- Tak, ale siedziała w zupełnie innej części sali. Skończyła pisać dużo wcześniej niż reszta, ale w tym akurat nie widzę niczego podejrzanego, zawsze tak kończyła. Oddała kartkę na dwadzieścia minut przez końcem pisania, wzięła swoje rzeczy i wyszła.
- Czy rozmawiała z panem tego dnia? – sędzia drążył motyw jak owoc, z którego ktoś chce wycisnąć sok. Do cna. – Mówiła, dokąd się wybiera?
- Tylko rano, w okolicach godziny ósmej – odpowiedział spokojnie. – Były z nami jeszcze dwie studentki z drugiej grupy. Rozmawialiśmy o rzeczach przyziemnych, zwykłych. Wybaczy Sąd, ale nie pamiętam o czym dokładnie.
- Ha! – rozległo się z drugiego końca sali. Kobieta w bordowym żakiecie wytknęła zdezorientowaną Lolitę palcem. – O zwykłych rzeczach! Wysoki Sądzie, czy Sąd ma jakiekolwiek wątpliwości? Takich ludzi powinno się likwidować bez jakichkolwiek rozpraw, już w zarodku!
     Kiedy kolejne głosy zaczęły jej przytakiwać, Lionel całkowicie stracił rachubę. Widział tylko, jak zmiażdżona oskarżeniami Lolita kuli się na swoim miejscu pod naporem ich ciężaru i próbuje zasłonić głowę rękoma, jednak odgrodzenie się od rzeczywistości było w tej chwili niemożliwe. Wyglądała tak żałośnie, że gdyby tylko mógł, wziąłby winę na siebie. Nie wiedział tylko, do czego powinien się przyznać.
     Sędzia musiał użyć swojego młotka, by uciszyć zebranych.
- Przywołuję panią do porządku! – warknął, mrużąc oczy i na powrót zwracając się do stojącego przed nim Martina, który najprawdopodobniej wiedział o powodzie swojego pobytu tutaj tyle samo, co on. – Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy kiedykolwiek zachowanie oskarżonej wydawało się być dla pana w jakikolwiek sposób podejrzane?
- Ani razu – odparł bez zastanowienia. – Kiedyś była na tyle roztargniona z jakiegoś powodu, że gdybym jej szybko nie złapał za kaptur i nie przyciągnął do siebie, wpadłaby pod tramwaj z nosem w telefonie. Ale to był jedyny raz. Już nigdy więcej nie słuchała muzyki, kiedy wychodziła z uczelni.
- Muzyka! – kobieta w żakiecie znów się podniosła, wymachując rękoma we wszelkich możliwych kierunkach. – MUZYKA! Proszę Sądu, ona słuchała muzyki! Czy to nie pozostawia jej bez jakiegokolwiek alibi? W czasach Inkwizycji takie jak ona palono na stosie!
- To ja jestem tu od wydawania wyroków – przypomniał jej sędzia, rozglądając się wokół siebie i spoglądając na siedzących po obu swoich stronach pracowników. Sam fakt, że w sądzie dochodzi do takiego chaosu był zastanawiający. – Pani kolej przyjdzie za chwilę. Tymczasem dziękuję panu za zeznania, może pan zająć swoje miejsce.
     Martin również podziękował mu za pomocą ledwie widocznego kiwnięcia głową, po czym oddalił się od mównicy. Jego twarz była bez wyrazu, niemniej jednak nie spojrzał na Lolitę ani razu.
     To było jak cios w samo serce. O co tutaj w ogóle chodzi? Leo nie miał pojęcia, w jakim świecie właśnie się znalazł i jak bardzo ten żart jest rozległy. To był koszmar, ręce drżały mu jak na mrozie, a głowa wypełniona była obrazami dziewczyny w różnych sytuacjach pochodzących z jego życia. Na próżno starał się znaleźć taki, w którym uśmiecha się bądź wyciąga ku niemu rękę: wszędzie widział tylko smutną, teatralną maskę z nożem w ręku. To niedorzeczne, ona nie utrzymałaby noża w tej małej dłoni, zdolnej jedynie do miłości.
- Wzywam na świadka pana Lionela Messi’ego – dobiegło do jego uszu, a tłum popatrzył na niego z przerażeniem, które stopniowo zaczęło zamieniać się w pogardę.
     Zajął miejsce przy bukowej mównicy, zaciskając pięści i ignorując tłum, który szumiał mu za plecami. Teraz liczyła się tylko kobieta, która płakała i nie wiedziała dlaczego. O żadną bramkę nigdy tak bardzo nie walczył jak o nią.
- Proszę powiedzieć, czym się pan zajmuje i jakie relacje łączą pana z oskarżoną – spytał zupełnie tak, jakby nie wiedział kim jest. To jeszcze bardziej zaczęło go zastanawiać.
- Nazywam się Lionel Messi i jestem piłkarzem – powiedział tak oficjalnie, jak tylko się dało. – A siedząca na ławce oskarżona to kobieta mojego życia.
- Prosimy bez spoufaleń – pouczył go z naganą w głosie.
- A podobno miałem mówić prawdę – prychnął, nie mogąc powstrzymać się od ironii. Czekał na dźwięk młotka, który jednak nie powstał, choć zamiast tego doszła do niego cisza pochodząca ze zdumionych, półotwartych ust.
- Proszę nam powiedzieć, co robił pan trzynastego kwietnia między godziną trzynastą a czternastą?
- To co zwykle, trenowałem na Camp Nou. Robię to codziennie.
- Widział się pan tego dnia ze swoją partnerką?
- Oczywiście, o godzinie siedemnastej siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy powtórkę spotkania towarzyskiego między Boliwią a Japonią. Proszę sprawdzić w terminarzu, wynik cztery do dwóch dla Japonii i niewykorzystany karny, podyktowany za dotknięcie piłki ręką w polu.
- Czyli nie wie pan, co działo się z oskarżoną między godziną trzynastą, kiedy opuściła uczelnię a siedemnastą, gdy wrócił pan do domu? – sędzia próbował kontynuować swój wywód jak najbardziej oskarżycielskim tonem. – Nie kontaktowała się z panem?
- Podczas treningów nie korzystam z telefonu i Lolita o tym wie, dlatego nie dzwoni do mnie w tych godzinach, bo i tak bym nie odebrał. Ale podejrzewam, że znajdowała się wówczas u Gabrieli, swojej przyjaciółki.
- To dziwne - skwitował pod nosem siedzący obok doktorant, który wyglądał jak żywcem wyciągnięty z podręcznika.
- Dziwne jest to, że mojej dziewczynie nie zostały przedstawione żadne zarzuty i tak naprawdę oboje nie wiemy, dlaczego dziś się tu spotykamy – wspomniał Leo, uderzając ze złości pięścią w blat.
- To pytanie jest nie na miejscu – wykpił go, nie zważając na swoją funkcję. Kolejna rzecz, która tu nie pasowała. – To tak, jakby Breivik z płaczem zapytał, dlaczego mają czelność go oskarżać. Nie wyśmiałby go pan wtedy?
- To najgorsza kobieta na świecie! – krzyknęła ze swojego miejsca ta sama kobieta. – Ten potwór nie ma nawet serca!
- Ale ja mam serce… - wtrąciła Lolita, unosząc ręce zakute w kajdanki. Jej głos drżał z obawy, czy za to zdanie nie zostanie zdzielona po plecach.
- A czy komukolwiek pani je pokazała? – rzuciła jeszcze bardziej oskarżycielsko, opierając dłonie na biodrach. Teraz wzrok wszystkich zgromadzonych wędrował między nią a niedużą dziewczyną, która do swojej obrony mogła użyć jedynie połamanych paznokci.
- Mi – wtrącił się niespodziewanie Lionel. – Ja widziałem jej serce.
- Pan? – spytała zdziwiona, jednak nie minęła dłuższa chwila, a wybuchnęła gardzącym śmiechem. – Jak mógł pan widzieć coś, co nie istnieje? Już w Yeti bym prędzej uwierzyła!
- Codziennie, od kiedy mogę bezkarnie trzymać ją za rękę, na koniec dnia dostaję jej serce, którym opiekuję się, dopóki nie zaśnie – powiedział ze spokojem. – Jest duże, mądre i tak samo jej, jak i moje.
- Pewnie jest zimne, nieprawdaż?
- Moje dłonie są tak gorące od miłości, którą chciałbym jej przekazać, że nie czuję już jego żaru.
     Młotek przerwał im tą bezsensowną debatę, która najwyraźniej zaczęła podobać się tłumowi. Nawet Martin ożywił się i podniósł oczy, zaciekawiony perspektywą kolejnych wydarzeń, których nie mógł się doczekać.
- Proszę o spokój! – warknął przez zaciśnięte zęby jakby chcąc im przypomnieć, kto tu jest najważniejszy. Odchrząknął, kiedy ocenił, że zebrani uspokoili się nieco. – Ostatnie pytanie. Proszę nam powiedzieć, o której godzinie i w jakich okolicznościach zasnęła tego dnia oskarżona.
     To pytanie było tak dziwne i nieadekwatne do czegokolwiek, że Lionel stracił poczucie powagi i wyłupił na niego swoje duże oczy. Wiedział jednak, że musi na nie odpowiedzieć, a poza tym i tak nie miał niczego do ukrycia.
- O jedenastej. W moich ramionach, jak co wieczór.
- Dziękuję, może pan usiąść. I proszę na świadka panią… Chwileczkę, tu nie ma liter.
     Leo w drodze na swoje miejsce spojrzał na kobietę w bordowym żakiecie, która z wypiętą piersią kroczyła ku mównicy z drugiego końca sali, by przejąć pałeczkę. Jej obcasy stukały o posadzkę jak myśli nie znajdujące ujścia z głowy. To nie zwiastowało niczego dobrego.
- Proszę powiedzieć nam, kim pani jest.
- Jestem wyrocznią bardziej ludzką od stworzenia, które przyszło mi dziś oskarżać – zaczęła z wyższością, odwracając wzrok od zrozpaczonej Lolity. Zachowywała się tak, jakby jej spojrzenie nie było warte tej niewinnej duszy, która niewinna była tak naprawdę tylko w oczach Lionela. – Po raz pierwszy w życiu muszę zmierzyć się z diabłem.
- Jak ocenia pani wagę czynów, których dopuściła się oskarżona?
- Że też ma czelność udawać, że nie wie, o co chodzi! Jak tak można, panie sędzio, no jak? I każdy, kto ją uwielbia, sam powinien zostać potępiony.
- Sugeruje pani, że powinienem stracić głowę? – Lionel nie wytrzymał jej obelg i wtrącił się w sam środek jej oskarżycielskich, bezsensownych zeznań. – Już ją straciłem, dla niej właśnie. I straciłbym po raz drugi, gdyby Wysoki Sąd mi kazał.
- Powiedział człowiek, który twierdzi, że widział jej serce – rzuciła sarkastycznie. – Opętany!
- Niech mi pani powie jedną rzecz – zażądał od niej, opierając się o drewnianą ściankę. – O co oskarża pani dziewczynę tak małą, która potrafiłaby wejść na stojąco pod szafę? Że zabiła kogoś toporem trzymanych w tych maleńkich paluszkach? A może oparzyła łzami cały kataloński naród? O, a może oszukała wszystkich ludzi świata na miliardy euro, jakby sama miała ich mało? Proszę mi powiedzieć, bo nie wiem nadal, z jakiej racji muszę pani wysłuchiwać. Jestem przekonany, że pani słowa robią jej więcej krzywdy, niżeli ona zrobiła komukolwiek w całym swoim dotychczasowym życiu.
     Leo spojrzał w stronę Lolity, która uniosła głowę znad dłoni. Wpatrywała się w niego okrągłymi oczami z nieopisaną wdzięcznością i nieadekwatnym szczęściem. Gdyby tylko mogła, obdarowałaby go najpiękniejszym na świecie uśmiechem. Choć płakała, nadal ją kochał. Dostrzegł, że jej usta są popękane niczym kiepski asfalt, rozerwane jakby krzykiem, którego i tak nie byłby w stanie usłyszeć. Ale była piękna, choć nie miała już tylu włosów.
- Kobieta tak okrutna jak ona nie zasługuje na pana uwagę – zaczęła stukać zdenerwowanymi palcami o blat mównicy.
- To ja o tym decyduję. I nigdy nie przyszło mi żałować żadnego dnia, od kiedy moim oczom ukazuje się jej obraz. Wie pani, lubię rysować ołówkiem serca w czytanych przeze mnie gazetach. Serca rysują podobno tylko ci, którzy je mają.
- Nazwałabym zarówno pana, jak i Lolitę M. bardzo obraźliwie, ale mam to na końcu języka.
- Ja mam ją na końcu języka bardzo często. Kocham mieć ją na końcu języka. Tak bardzo na końcu, że muszę trzymać się jej włosów, by nie utonąć we własnym szczęściu.
- I co, wstąpiłby pan za nią do piekła?
- Pobiegłbym na wzgórze na krawędzi świata z tak zaostrzonym sztyletem, jakbyśmy byli jedynie zakochani.

     Salę rozpraw wypełniła gęsta, mleczna mgła, przez którą nie mógł się poruszyć. Wszystko rozegrało się bardzo szybko: kobieta niemal umarła ze śmiechu, sędzia uderzył pięściami o dębową ławę, a Lolita rozejrzała się szybko wokół własnej osi w nadziei, że dojrzy Lionela wśród rosnącej paniki. Rzucała się jak ryba w sieci, kiedy funkcjonariusze unieśli ją na rękach i w pośpiechu wynieśli poza zasięg jego wzroku. Nim jednak całkowicie zniknęła mu z oczu, krzyknęła w jego stronę, że jest takie miejsce, w którym znów się spotkają. Potem był już tylko strzał, którego brzmienie dobiegło spoza sali i dało mu do zrozumienia, że powinien umierać. To było charakterystyczne uderzenie pocisku o kruchą jak szkło potylicę, którą całuje się, kiedy ta już śpi, odwrócona plecami do prowadzącego monolog.
     Nic dziwnego, że niczego wcześniej nie rozumiano. To był sąd moralny.
     Lionel upadł z rozpaczy na kolana. Czy można zabrać życie komuś, kto go nie ma? Przyłożył pokryte pyłem dłonie do twarzy, z której pragnął zedrzeć sobie skórę. Ryknął jak dzikie zwierzę, które siedziało gdzieś głęboko w jego płucach. Wiedział, że nic nie wie, co nie czyniło z niego jednak żadnego filozofa. Panujące wokół niego pandemonium zaczęło zanikać, aż w końcu zorientował się, że jest sam. Klęczał wśród gruzów własnego życia, które runęło jak antyczna świątynia i pochłonęła go w sobie. Zabrali mu ją. Ale nie wygrali.
     Dopiero, gdy mimowolnie wsadził dłoń do kieszeni i wyciągnął z niej skrawek papieru zorientował się, że to jeszcze nie koniec. Przeczytał wiersz napisany najpiękniejszą ręką na świecie i wybuchł z rozpaczy, że nie może jej już ucałować.
- Wiem, że tu mnie nie ma, choć jestem – szepnął, przykładając grafitowe litery do suchych, spękanych ust. – Poprawię się, obiecuję.

Druga strona okna

OPOWIADANIE 13

Hasła: próba udowodnienia, że uczucie opiera się na zaufaniu, czasami można wyjaśnić coś tylko i wyłącznie przez metaforę, są pytania, na które nie ma odpowiedzi, metafizyczny aspekt miłości, nagość jako dowód akceptacji


     Dźwięki skrzypiec pochodzące z Palau de la Música Catalana, które każdego wieczoru otulają Barcelonę mają dziwne właściwości. W każdym bowiem, kto słucha koncertu, odżywają jakieś wspomnienia. U jednych są one obrazami, które miały już miejsce, u innych są to sytuacje, które do teraz się nie wydarzyły. Ale czy wspomnieniem może być coś, czego nigdy nie było? Jakkolwiek by one się nie kreowały, serce słuchacza podskakuje aż do samego gardła, wiercąc dziury w kanalikach łzowych i aortach. Nuty wypływające ze smyczków są niewidzialne, lecz mimo to czuć je na tyle mocno, by móc się uśmiechnąć. A czy ten uśmiech będzie wesoły, ironiczny lub stanie się grymasem bólu – to zależy od historii, która została za naszymi plecami. Albo od duchów, które czekają na drugim końcu tunelu.
     Generalnie chodzi o to, że niektóre rzeczy nie są widoczne nawet z kosmosu, choć są naprawdę ogromne - dużo większe niż Mur Chiński czy Ocean Spokojny. Mowa o miłości.
     Leo czuł, jak stopy zapadają mu się w księżycowym pyle. Stanął w lekkim rozkroku z rękoma w kieszeni i patrzył w stronę Ziemi, która z jego punktu widzenia wyglądała jak kinowy ekran. Zawsze wydawało mu się, że jest nieco większa a tym razem gdyby się postarał, zmieściłby ją w otwartej dłoni. Nie skupiał się jednak na zarysie kontynentów czy też smugach chmur, które owijały je niczym puszysta kołdra drące się w niebogłosy niemowlę. Wszystko dlatego, że musiał czekać. Było mu trochę zimno, ale wiedział, że da radę.
     Zaciągnął się powietrzem, a w zasadzie gazową mieszaniną, którą przesycona była atmosfera. Zapach ziemskiego satelity kojarzył mu się z wnętrzem kwiaciarni, w której jest tyle przeróżnych zapachów, że nie sposób jest wyłonić jeden konkretny i dominujący nad resztą – czy to lilii, róż czy może przekwitających konwalii. Uniósł brodę do góry i wypiął pierś, jakby chciał wystawić się do słońca, które znajdowało się akurat po drugiej stronie błękitnej planety. Nie wiedział, ile jeszcze będzie musiał tak stać – może mniej niż minutę, może więcej niż godzinę. Na księżycu jednak czas płynie trochę inaczej, więc starał się tym za bardzo nie przejmować. Nie mógł doczekać się chwili, w której się pojawi.
     W końcu poczuł coś w rodzaju wiatru na swojej skórze, na który tak bardzo czekał.
- A więc to tu przychodzimy, kiedy śpimy? – Lolita stała dokładnie w tej samej pozycji co on, z rękoma w przepastnych kieszeniach granatowej spódnicy do połowy ud. Kucyk jej nie drgnął, kiedy unosiła głowę w stronę Ziemi, wpatrując się w rozmazane kontury Australii. Na wschodnim wybrzeżu była burza.
- Pytasz się o to za każdym razem – prychnął jak nauczyciel, który musi po raz kolejny tłumaczyć ten sam przykład. – Czekam tu codziennie na ciebie, póki nie zaśniesz. Kiedy ja już tu jestem, ty jeszcze miotasz się w pościeli i kalkulujesz zadania, które masz do zrobienia następnego dnia. Nie pamiętasz nigdy, że to nasze miejsce, a i tak mimo wszystko się pojawiasz. Zupełnie, jakbyś na przekór wszystkiemu znała drogę.
     Spojrzeli po sobie w jednej chwili. Uśmiechnęli się do siebie, łapiąc się za ręce i splatając ze sobą swoje palce. Najprostszy na świecie gest nie wymagający dodatkowego komentarza.
- Jak myślisz, dlaczego o tym nie pamiętam? – spytała, wyprostowując plecy. – To wspaniała rzecz.
- Może to tylko mój sen, a nie twój? – Leo zastanowił się w skupieniu. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. – Może tylko ja o tym śnię? Zawsze rano okazuje się, że śniło ci się coś zupełnie innego niż mnie.
- Ale ja też tu jestem. Czuję to tak samo jak ty.
- Chciałbym, aby tak było – przyznał, spuszczając głowę. Nie odważył się jednak puścić jej dłoni, bo tylko dzięki niej wierzył, że po drugiej stronie ciemności jest słońce. – To byłaby niesamowita sprawa: spotykamy się w snach, bo na Ziemi jest nam za mało.
- Najpiękniejsze jest to, że nasze dusze mogą porozmawiać o obawach naszych ciał. Nieprawdaż? – Lolita sprzedała mu kuksańca w bok. By to zrobić, musiała przesunąć się w jego stronę i stanąć z nim ramie w ramię. Ich biodra ocierały się o siebie.
- Najpiękniejsze – potwierdził bez entuzjazmu.
     Dziewczyna młóciła stopą w małym kraterze pełnym księżycowego pyłu. Przestała wpatrywać się w przestrzeń, zmuszając go tym samym podprogowo do patrzenia w jej oczy. Jej intuicja była mocniejsza niż ziemska siła grawitacji. Wiedziała, że swoją postawą jest w stanie wymusić na nim wszystko, w dodatku nie da się jej w żaden sposób oszukać.
- Strasznie boję się jutra – powiedział wiedząc, że i tak o to zapyta, bo nie ma na nią mocnych. Nie miał przed nią nic do ukrycia, a wręcz przeciwnie: wiedział, że nie tylko go wysłucha, ale i będzie w stanie mu pomóc. A przynajmniej spróbuje zrobić to z całych swoich sił. – Czy to możliwe, że boję się czegoś związanego z piłką? Ja, Leo Messi?
- Nie – odpowiedziała skwapliwie. – Wbrew pozorom nie jesteś Bogiem, do którego wszyscy cię porównują, tylko zwyczajnym człowiekiem z najnormalniejszymi słabościami. Wiesz, że jestem tu po to, by rozwiać obawy, których wysłucham. Zawsze tu po to byłam: zarówno na Ziemi, jak i na księżycu. Tylko nie wiem, czego dokładnie się boisz, bo nie umiem czytać ci w myślach. Ba, tutaj wydaje się to być o wiele trudniejsze, bo kiedy jesteśmy rozbudzeni, jesteś o wiele bardziej przewidywalny.
- Presji. Słyszałaś Pepa? „Musisz pokonać samego siebie. Tylko wtedy udowodnisz, że jesteś niepokonany.” Jak ja mam to zrobić?
     Lolita spojrzała gdzieś w dal. Robiła tak zawsze, kiedy nad czymś intensywnie myślała. Przymknęła oczy pozwalając, by Leo trącił palcami jej do tej pory nieruchomego kucyka. Nic nie było w stanie wyciągnąć jej z zadumy, równowaga na jej rzęsach pozostała niezachwiana. Dopiero w chwili, gdy poczuł mocniejsze zaciśnięcie dłoni zorientował się, że ta ma pomysł. Wysunęła przed siebie lewą rękę, jakby chciała zanurzyć ją w wodach oceanu. Pokazała jednak palcem na jeden z punktów znajdujących się w Europie.
- Spójrz tam – poleciła mu. – I powiedz mi, co widzisz. Dokładnie i z każdym szczegółem, ale swoimi słowami.
- To jest Daniel – stwierdził zdziwiony nie wiedząc, jaki to ma związek z ich rozmową. – Śpi na brzegu łóżka, plecami do szafy. Obejmuje ramionami równie śpiąca Gabrielę, która z kolei trzyma dłonie na swoim brzuchu. Wyglądają jak łyżeczki. Zabrała Danielowi całą kołdrę, przez co ten z pewnością się przeziębi i znów będzie pożyczał od wszystkich szaliki. Oboje są uśmiechnięci, choć śpią. A Jasey Rae chyba zostanie napastnikiem, bo właśnie zaczyna kopać, w dodatku jak prawdziwy zawodowiec.
- Świetnie – odparła zadowolona. Przesunęła palec nieco wyżej sugerując, że to nie koniec jego zadania. – A teraz powiedz, co widzisz tam.
     Leo zmarszczył brwi, by lepiej się przyjrzeć.
- To my – powiedział z lekkim powątpiewaniem nie wiedząc, czy na pewno o to jej chodzi. Skinienie głową potwierdziło jednak jego przypuszczenia, więc pozwolił sobie kontynuować: - Śpimy w naszym pokoju. Straszny bałagan tam jest, ciuchy leżą porozwalane, ale chyba mamy to gdzieś. Śpię na brzegu łóżka, za moment z niego spadnę, jeśli przesunę się choćby kawałek. Ty za to zajmujesz cały materac, rozwalona jak żaba na liściu. Grubasie.
- Mów dalej.
- O, a teraz śmiejesz się przez sen. Lubię, kiedy się śmiejesz.
- Jesteśmy nadzy – zauważyła. Chyba o to chodziło jej od początku, przynajmniej tyle wywnioskował z tonu jej stwierdzenia.
- A jakie to ma znaczenie?
- Że oboje mieliśmy na tyle odwagi, by obnażyć przed sobą swoje słabości. Zawsze to nasze dusze spotykały się na księżycu w stuprocentowej nagości, bo przecież jesteśmy najprawdziwszymi duszami, a dusze nie noszą ubrań. A teraz? Patrz, mam tu na sobie spódnicę. To znak, że coś uległo zmianie. Spójrz raz jeszcze na nas: w tym momencie, jak sam widzisz, nie mam nic do ukrycia. Jestem bezbronna, więc lepiej mnie pilnuj.
     Lionel odchrząknął. Zrobił krok w przód, by zaraz potem odwrócić się i swoją wyprostowaną postawą zasłonić jej widok na życie ludzkie. Stanął tuż przed nią i patrząc z góry na jej idealnie ułożoną grzywkę objął ją w pasie, kładąc zimną dłoń na jej szyi. Jeszcze nigdy nigdzie nie byli tak bardzo sami.
- A jak to się ma do pokonania samego siebie? – spytał wreszcie, nie chcąc się przyznać, że nie rozumie przesłania jej wypowiedzi. Wiedział jednak, że dziewczyna ma rację: musiał tylko poczekać, aż mu ją wyjawi.
- Musisz pokazać, że dziś jesteś lepszym człowiekiem, niż byłeś wczoraj.
- A co to ma do Alvesa?
- Dani dokonał niemożliwego pokonując siebie. Kiedy człowiek pnie się w górę, jest szczęśliwy. A czy na takiego nie wygląda? Skoro ludzie porównują cię do Boga, jesteś w stanie zrobić wszystko. Nawet być lepszym od samego siebie.
- Nie umiem, Lolito. Nie umiem dokonać czegoś, czego zrobić się nie da. I nigdy niczego takiego nie zrobiłem. Sama wspomniałaś, że jestem tylko człowiekiem.
- Kiedyś powiedziałeś mi, że kochasz mnie tak, że już bardziej się nie da, a mimo to każdego dnia kochasz mnie coraz mocniej.
     Jej słowa dały mu wiele do myślenia. Wydawało mu się, że dziewczyna chciała mu przez to powiedzieć, iż już kiedyś dokonał rzeczy niemożliwej i nic nie stoi mu na przeszkodzie, by zrobić to raz jeszcze. Choć zaczesywał palcami odstający fragment jej blond grzywki za lekko odstające ucho, jego oczy były nieobecne. Kwintesencja jej zaledwie dwuzdaniowej wypowiedzi zaczęła materializować się w nim za pomocą zrozumienia i delikatnego uśmiechu. Jak zwykle miała stuprocentową rację i był jej wdzięczny za to, że nigdy się nie myli.
      Zastanawiał się, skąd wytrzasnął taką kobietę – na pewno musiała pochodzić z innej planety.
- Dobrze – przytaknął, zatrzymując dłoń na jej podbródku. Potrząsnął głową, odrzucając z lekka przydługie włosy na bok. – Pokonam siebie.
- Ty lepiej mi powiedz, gdzie to serce, które narysowałeś mi tutaj w księżycowym pyle kilka nocy temu – zmieniła błyskawicznie temat, opierając ręce o biodra i robiąc tą swoją minę, której nie dało się w żaden sposób opisać za pomocą przymiotników. Jedyna jej definicja brzmiała po prostu LOLITA.
- Asteroida je zdmuchnęła – przyznał ze skruchą, jakby to była rzeczywiście jego wina. – Poza tym ostatnio obudziłaś się szybciej ode mnie i zostałem tu sam. Byłem zły i złamałem amerykańską flagę.
- A ten ślad stopy pozostawiony przez Armstronga? – spojrzała na niego spod byka.
- Już dawno go nie ma. Są tam tylko dziury po twoich czerwonych butach na obcasie.
     Atmosfera jakby zgęstniała. Doskonale wiedzieli, co oznacza moment, w którym żadne nie wie już, co powiedzieć: lada chwila któreś z nich miało się obudzić. Spojrzeli na wnętrze swoich dłoni.
- To chyba ja – powiedziała ze słyszalnym zawodem, oglądając uważnie swoją rękę z każdej strony. Oznajmiła to z czymś w rodzaju wyrzutów sumienia, jakby przyznawała się do nie wiadomo jakiej winy. – Nie lubię budzić się w środku nocy.
- Obudzimy się razem – obiecał tonem nie podlegającym żadnej ewentualnej dyskusji. Sam nie wiedział, czy była to chęć stawienia czoła fizjologii czy może coś zupełnie innego. Chwycił ją za łokieć i objął zręcznymi palcami staw, w każdej chwili gotowy, by go lekko wykręcić. Lolita zrobiła to samo swoją wolną ręką, czekając w gotowości na rozkaz, by wbić mu paznokcie w skórę. Zgadza się, to było ich rozwiązanie: albo się nawzajem szczypali, albo wykręcali sobie nadgarstki, łokcie czy paliczki. Nie należało to co prawda do przyjemnych czynności, ale zazwyczaj działało.
     Spojrzała jeszcze Lionelowi przez ramię, stając na palcach i starając się wychynąć czołem zza jego barku. Rzuciła po raz ostatni okiem na Ziemię widząc z góry, że jej ciało zaczyna powoli poruszać się w pościeli. Od otworzenia oczu dzieliły ją tylko chwile. W dodatku nie lubiła się żegnać.
- Czasami czuję, że jestem z innej planety – przyznała pozwalając, by Leo dotknął wargami czubka jej nosa.
- Porque tú eres una estrella en mi cielo de vida.
     Bez żadnego dodatkowego słowa zatopili paznokcie w swoich łokciach, zaciskając zęby.

     Leo otworzył oczy. Kiedy mgła snu jeszcze zakrywała mu powieki, czuł jedynie wędrujące po jego piersi dłonie zakończone długimi paznokciami. Podniósł głowę z poduszki czując, że jego prawa ręka jest sina i zdrętwiała. Powodem tego uczucia była ukryta w ciemnościach pokoju Lolita, która przespała pół nocy z czołem na jego bicepsie, tamując mu tym samym dopływ krwi do górnej kończyny. Teraz przeciągała się leniwie jak puma, ciągle śpiąca i niedoinformowana. Jeśli człowiek tuż po przebudzeniu zachowuje się, jakby miał półtorej promila alkoholu we krwi, ona z pewnością przekroczyłaby dawkę śmiertelną. Zegar na lawendowej ścianie sypialni wskazywał drugą nad ranem. Pokój skąpany był mrokiem.
     Dziewczyna ziewnęła dosadnie, mrużąc przy tym swoje szare oczy, które w ciemności wydawały się być czarne jak węgiel. Nie ściągnęła jednak nagiej nogi z uda Lionela nawet na chwilę, czując na swojej łydce jego cienkie włosy. Gdyby nawet chciał, nie mógłby wstać, bo zarzuciła na niego połowę swojego niedospanego ciała, w dodatku trzymając mu dłoń na wyraźnych konturach mięśni brzucha. Nie pofatygowała się nawet, by podnieść z podłogi kołdrę, która spadła z łóżka jakąś godzinę temu twierdząc, że nie jest im wcale potrzebna.
- Co ci się śniło? – spytał Leo, wyciągając ku niej rękę i wsuwając palce w gęstwinę jej nie ułożonych włosów. Pogłaskał ją czule czekając, aż skończy ziewać. Gdyby w jego towarzystwie zrobiła to inna kobieta, uznałby ją za źle wychowaną. Ale ona wiedziała, że może sobie na to przy nim pozwolić – w końcu była jego Lolitą.
- Śniło mi się, że wygraliście Copa del Rey – szepnęła z leciutką chrypką, przytulając się do jego torsu i z powrotem układając głowę na wystającym spod skóry obojczyku. Miała gdzieś, że zaraz odpadnie mu ręka. – Dziwne było tylko to, że kapitanem drużyny był David. Ja byłam z wami na celebracji i kiedy Villa miał podnieść puchar, okazało się, że nigdzie go nie ma. Rozejrzeliście się wszyscy w panice i byliście w szoku, kiedy zorientowaliście się, że właśnie do niego wymiotuję. Tak, zrzygałam wam się do pucharu.
    Leo zaśmiał się po cichu marszcząc czoło, co w jego wykonaniu oznaczało przyjęcie do wiadomości jakiegoś obrzydliwego i jednocześnie pociesznego faktu. Zgiął lewą nogę w kolanie i obrócił się lekko na bok uważając, by nie zrzucić jej głowy ze swojej piersi. Czuł na sobie każdą część jej nagiego ciała z osobna, co sprawiało, że był szczęśliwy. Wszystko – od czubka blond głowy aż po same małe palce u stópki, która kręciła właśnie koła w pogniecionym prześcieradle – to wszystko było jego.
- A tobie? – spytała smętnie, tłumiąc kolejne ziewnięcie jak nieświadoma swych czynów kokietka. – Co śniło się tobie?
     Lionel westchnął radośnie. Iskierki pochodzące z żaru jej oczu rozświetliły mu noc.
- Śniło mi się, że jesteś moim światem.

Powrót do domu

OPOWIADANIE 12

Hasła: czasem warto zaufać fantazji, bo tylko ona jest prawdą, młodsi mogą uczyć starszych, motywacja przybiera różne postacie, wiara jest życiem, a życie wiarą, głupie pomysły bywają najlepsze, nie ma się czego wstydzić, jeśli robi się coś we dwoje


     Ktoś kiedyś powiedział – niby to od niechcenia – że nic tak bardzo nie zmienia człowieka od wewnątrz jak miasto. Całkiem możliwe, że pochodził on z Barcelony i doskonale wiedział, co mówi, bo jego uniwersalne stwierdzenie okazuje się być faktem może nie tyle dokonanym, co wciąż aktualnym. Ludzie, którzy przyjeżdżają za chlebem do wielkich aglomeracji tak bardzo podporządkowują się urbanizacji i technologii, że powrót do korzeni staje się niemożliwy. Nie patrzą już w ten sam sposób na spokój i wiejską ciszę, bo teraz liczy się dla nich jedynie szum ulic, który daje im poczucie bezpieczeństwa. Nie byłoby to niczym złym, gdyby nie ich postawa wobec swojej przeszłości, której starają się wyrzec i nikt nie wie dlaczego, nawet oni sami. Próbują oddzielić swoje nowe JA od… właśnie, od czego? Okazuje się zatem, że Barcelona nie jest wcale taka grzeczna, jakby się mogło wydawać. Są jednak jeszcze tacy ludzie, którzy odpierają jej wpływy jak za pomocą tarczy, a narzucone opinie Miejskiej Królowej Katalonii spływają po nich jak po kaczce. Pozostają przy swoich racjach mimo buntowniczej postawy tłumu i nawet groźba odrzucenia czy umysłowego wynarodowienia tu nie skutkuje. I dobrze, bo świat ich potrzebuje. A przynajmniej główni bohaterowie opowiadań. A po co? Choćby po to, by przejrzeć na oczy.
     Przy jednej z głównych ulic będącej odnogą Carrer de Villarroel pojedynczy fragment asfaltu przeradza się w ogromny, betonowy plac, który łączy ludzi. Może nie pod względem wyglądu czy cech osobowości, ale pod względem ich celu. Jest to bowiem parking i szeroka ścieżka dla pieszych, którzy udają się w stronę dość starego, lecz zadbanego budynku z czerwonej cegły i białego tynku. To gmach Hospital Clínic i Provincial, który słynie w całej Katalonii z badań w dziedzinie onkologii dziecięcej, choć tak naprawdę znajdują się tam chorzy w różnym wieku i z różnymi dolegliwościami. Jest jednak miejscem, w którym drogi tychże ludzi często się rozchodzą – jedni idą do przodu, inni do góry.
     Na pierwszym piętrze szpitala znajduje się ogromna aula, która spełnia rolę świetlicy i jest znacznie milszym miejscem na spotkanie z rodzicami niż cztery seledynowe ściany przesiąknięte wonią talku i płynnej glukozy w kroplówkach. Ale to miejsce przepełnione pozytywną energią, które wszystkim – zarówno pracownikom, jak i pacjentom – kojarzy się z czymś przyjemnym, z pewną odskocznią od rzeczywistości z zastrzykami i zużytymi gazami. Tym razem sala pełna była czerwono-granatowych pasków i dziecięcych głów wydających podniecone piski radości. Co jakiś czas pomieszczenie rozświetlał blask flesza lub uśmiech stojącego gdzieś w rogu zmęczonego rodzica. Na środku ustawionych było pięć krzeseł, na których zasiedli bohaterowie tego dnia: pięcioosobowa delegacja FC Barcelony, w której skład tym razem wchodził rozbawiony Pedro, rozochocony Mascherano, wiecznie zadowolony z siebie i szczęśliwy Cesc, uśmiechnięty Lionel i niezastąpiony Pep Guardiola, który wyglądał na uspokojonego faktem, że udało im się tutaj dotrzeć.
     Spotkania charytatywne to rzecz jak najbardziej normalna, o której na Camp Nou nie trzeba przypominać. Nie jest tajemnicą, iż zarówno nakaz rozdawania autografów podczas gal czy meczów, jak i obowiązek odwiedzin w szpitalach to punkty, pod którymi nowo nabyty piłkarz musi się podpisać podczas zawierania kontraktu z Dumą Katalonii. Nie czują oni jednak żadnej presji ani nie potrzebują dodatkowej zachęty, a robią to poniekąd z własnej woli – przecież też są zwykłymi ludźmi. Nie trzeba im o tym przypominać, sami deklarują się do pomocy. Są tymi, kim chcieliby pozostać i wszystkie czyny na rzecz innych przypominają im o tym. Była jednak na sali osoba, która nie przepadała za tego typu wydarzeniami. A konkretnie za tym jednym, konkretnym spotkaniem.
     Stojąca w progu drzwi Lolita wyglądała na lekko przygnębioną i złą. Oparta ramieniem o białą framugę unikała wzroku fotografów i napinała wszystkie mięśnie, przez co wyglądała jak rozdrażniony kot. Kraciasta koszula wsadzona w wysokie, krótkie spodenki z lnianym paskiem i letnie sandałki nie rzucały się co prawda w oczy wśród krzykliwych, barcelońskich pasków, lecz mimo wszystko wzrok Leo podążał co jakiś czas w jej kierunku. Miała jednak twarz zakrytą opadającymi włosami i oczy wbite w podłogę, a ręce skrzyżowała na piersi. Gdyby tylko mogła, weszłaby w ścianę. Robiła za tło i po próbie przekonania samej siebie do powagi sytuacji chciała, aby tak zostało.
     Rzecz tkwiła w tym, że Lolita nie potrafiła obracać się w takiej grupie, przez co czuła się jak powietrze. Ignorował ją dosłownie każdy, kto jej nie znał. Oliwy do ognia dodała sprzeczka z pielęgniarką, która kazała jej opuścić aulę oświadczając, że jest osobą nieupoważnioną do przebywania z gośćmi i gdyby nie szybka interwencja Cesca, który zdążył wziąć ją na ręce i odciągnąć od źródła konfliktu, wybiłaby jej zęby. Całe starcie wytrąciło ją z równowagi, choć przed wejściem na salę zapewniał, że nie ma się czym przejmować, a takie rzeczy się zdarzają. Nie chodziło jej jednak o to, by być w centrum uwagi – w tym aspekcie byli z Leo bardzo podobni, oboje starali się raczej unikać niepotrzebnych kamer i czytania artykułów na swój własny temat, które rzadko kiedy okazywały się mieć cokolwiek wspólnego z prawdą. Dziewczyna po prostu nie lubiła być niewidzialna, bo odnosiła przez to wrażenie, że jest nikomu niepotrzebna. Bardzo chciała zrobić dla nich wszystkich coś dobrego tak, jak jej przyjaciele, ale nikt tego nie doceniał. Wtedy już żadne argumenty do niej nie docierały. Bolało ją serce, a oczy nieprzerwanie walczyły z pokusą, by nie zrobić się szkliste.
     Z każdą chwilą rosło w niej poczucie nieuzasadnionej winy, jakby ubliżała światu swoją obecnością w tym nieskalanym miejscu. Czuła się jak nie pasujący nigdzie puzzel, który przez pomyłkę trafił do innej układanki. Skóra swędziała ją od powietrza, które odpychało ją swoją gęstością i najchętniej za pomocą ciśnienia wypchnęłoby ją przez okno. Wszystkie czynniki obróciły się przeciwko niej, choć niczego złego nikomu nie zrobiła, a wręcz przeciwnie – chciała pomóc jak tylko się dało. Tylko nie wiedziała jak. A niechciana pomoc to najgorsze, czego można doświadczyć, szczególnie wtedy, gdy samemu się ją oferuje. W pewnym momencie coś w niej ostatecznie pękło. Zdała sobie sprawę, że nie chce spędzić tu ani jednej dodatkowej minuty. Opuściła ręce i odwróciła się w stronę korytarza nie bacząc na obietnice, które złożyła. Stwierdziła, że ten jeden raz może je złamać. Była zła na siebie, że dała namówić się na przybycie tutaj w roli osoby towarzyszącej – nawet jako maskotka drużyny nie pasowałaby do blasku chwały, jaka rozświetlała te ustawione przy ścianie krzesła. Była tu naprawdę niepotrzebna, a co za dużo, to niezdrowo. Usłyszała za sobą jedynie szuranie butów Cesca, jednak ktoś siedzący obok niego (prawdopodobnie Pedro) powstrzymał go dyskretnie od wyjścia za nią. Nie teraz. Nie mogła dłużej patrzeć na ludzi, którzy nie tyle jej nie widzieli, co niechętnie tolerowali jej ponadprogramową obecność. Była bliska stwierdzenia, że gdyby mogli, wydrapaliby jej oczy. Chciała uwolnić się od spojrzeń, których nigdy nie było.
     Korytarze kliniki były całkiem puste, jakby na siłę wyludnione i opuszczone niczym wesołe miasteczko, po którym został jedynie pył dziecięcych twarzy i radosnych pisków. Lolita wbiegła na drugie piętro ciesząc się z samotności, jaką udało jej się chwilowo wywalczyć. Spokój zaczął ogarniać jej drżące kończyny, dzięki czemu mogła po raz pierwszy od dłuższego czasu odetchnąć pełną piersią. Szła powoli wzdłuż holu pełnego drzwi, szurając obcasami po turkusowej wykładzinie i wiedząc, że musi pobyć sama. Z założonymi rękami mijała kolejne puste sale niezadowolona, że mimo swojego wysiłku wciąż słyszy śmiechy dochodzące z auli na dole. Była święcie przekonana, że Cesc rzucił właśnie jednym ze swoich suchych jak pieprz żartów, które bawiły jedynie dzieci i kobiety po czterdziestym roku życia. Prychnęła ironicznie, patrząc na zegarek i nie wierząc, że w ciągu ostatnich trzydziestu minut minęło ich tak naprawdę dopiero pięć. Jęknęła cicho pod nosem twierdząc, że posiada więcej wad, niż jej się tak naprawdę wydaje.
     Od niechcenia zajrzała do jednej z otwartych sal. Przez półprzymknięte naprzeciw okno rozciągał się widok na park i zajezdnię tramwajową. Wiatr delikatnie poruszał firanami, a wpadające do środka przedpołudniowe słońce oświetlało twarz dziewczynki o ciemnej karnacji, która leżała sztywno w opustoszałej sali i patrzyła w niebo. Z tej pozycji była to jedyna rzecz, jaką mogła zobaczyć prócz przygnębiającego sufitu. Westchnęła, odwracając głowę w stronę Lolity, która z kolei przyłapała się na tym, że zatrzymała się w progu. Powinna poczuć dyskomfort ze świadomością, że ich spojrzenia wymierzone są w siebie nawzajem niczym rakiety. Nie umiała jednak się tak po prostu odwrócić.
- Co ty tutaj robisz? – spytała, rozglądając się po sali. Pozostałe cztery łóżka wyglądały, jakby ktoś w nich spał, bowiem pościel na nich leżąca była rozrzucona w nieładzie. Zupełnie, jakby ich właściciele wstali o poranku w zrywie szczęścia spowodowanym tym, że po raz kolejny pokonali przeznaczenie i udało im się obudzić. – Wszyscy są na spotkaniu. Dlaczego nie jesteś razem z innymi dziećmi?
- Bo wszyscy tutaj kochają Barcę – wzruszyła chudymi ramionami. – Są z Barcelony, więc mają to wpisane w geny. A ja kocham Real Madrid i wydaje mi się, że nie pasowałabym do tego tłumu w auli, choć też jestem stąd.
     Lolita przytaknęła jej układając usta, jakby chciała powiedzieć „aha”. Nie wydała z siebie jednak żadnego dźwięku. Dopiero teraz zauważyła, że dziewczynka ma na sobie biały trykot, który był na nią o wiele za duży. Ba, nawet na niej samej wisiałby niczym po starszym bracie. Na jej piersi widniało charakterystyczne logo Królewskich, a na środku koszulki logo sponsora. Wydawało jej się, że dumna jest z tego kim jest, choćby i na przekór wszystkim. Gdzieś w głębi duszy zdała sobie sprawę, że jej to imponuje.
     Przeanalizowała w pamięci jeszcze raz zdanie mówiące o tym, że nie pasowałaby do tłumu. Zdała sobie sprawę, że w tej kwestii nie różni się od niej absolutnie niczym. Nie czekając na żadne zaproszenie, Lolita weszła do ogromnej sali, starając się nie rozglądać na boki i nie patrzeć na te przygnębiające, puste łóżka. Podeszła do bezwłosej dziewczynki, starając się jednocześnie serdecznie uśmiechać i nie dać po sobie poznać, że wolałaby zostać w domu. Jakaś nieokreślona siła ciągnęła ją do niej, a ona dała się prowadzić, nie potrafiąc się przeciwstawić. Przyjrzała się uważnie przypiętej do metalowego wezgłowia karty pacjenta, wędrując wzrokiem po rubryce z imieniem i nazwiskiem. Zmarszczyła czoło nie dowierzając w to, co widzi. Uniosła brew do góry nie rozumiejąc, jak można nazwać swoje dziecko – w dodatku płci żeńskiej. Ángel de la Guarda. Anioł Stróż.
- Nie jesteś za mnie zła, prawda? – spytała nagle dziewczynka. Jej lekko wystraszony ton wybił nieco Lolitę z toru jej dotychczasowych rozmyślań.
- A niby dlaczego miałabym być? – odłożyła pospiesznie tabliczkę mając nadzieję, że jej postawa nie uraziła jej dumy bądź dziecięcej wrażliwości.
- Bo wolę Real i mówię o tym otwarcie kobiecie, która jest partnerką jednego z ich odwiecznych i największych rywali – stwierdziła. - To może być przykre.
     Lolita uśmiechnęła się pod nosem, bardziej do siebie niż do niej. A jednak ktoś ją tu rozpoznał. Na myśl jej nawet nie przyszło, że mogłaby się za to na nią gniewać.
- Skądże – przysunęła do siebie stojący przy szafce taboret, nie pytając nawet o przyzwolenie. Miała jednak nieodparte wrażenie, że nie miałaby nic przeciwko, by się do niej przysiadła. I tak nie miała do kogo otworzyć ust, a do chłopców nie zamierzała prędko dołączyć.
- Na pewno? – dziewczyna o karnacji Pedro spojrzała na nią z troską. Gdyby miała włosy, wyglądałaby jak mała siostrzyczka Marcelo. Tylko ręce miała bardziej chude niż powinna, a skóra na wystających spod rękawów trykotu rękach łuszczyła się od przesuszenia i wisiała na kościach niczym dywan na trzepaku.
- Wiesz, jak byłoby nudno, gdyby wszyscy kibicowali jednej drużynie? Daj spokój. Sama zaczęłabym kibicować komuś innemu.
     Na oko ośmioletnia Ángel wyszczerzyła swoje małe ząbki w szczerym uśmiechu. Słońce Barcelony oświetliło nieco jej drobną główkę, która mimo wyczerpania wyglądała jak każda inna, dziecięca głowa. Długie blond włosy Lolity opadły przez jej ramię, łaskocząc końcówkami zewnętrzną część dłoni chorej. To na nich zatrzymała swój ożywiony wzrok.
- Jesteś naprawdę śliczna – pisnęła z zachwytu, jakby powtarzała to już wiele razy. – Wiesz, podziwiam cię.
- Bez przesady – choć starała się zaprzeczać, nie umiała się nie zaśmiać. To było bowiem poniekąd miłe, usłyszeć coś takiego od kogoś innego niż Leo.
- To dziwne, że wszyscy zwracają uwagę na piłkarzy zapominając o tym, że swój sukces zawdzięczają temu, co mają w domach – wyparowała. – Jeśli ma się w domu żonę, dzieci lub nawet kota, jest dla kogo walczyć. Im bardziej się kogoś kocha, tym wyżej stara się piąć w jego oczach. Nie można stać w miejscu i jeść pączka.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację – Lolita jak nikt inny wiedziała, co ma na myśli. – Ale nie możesz być aż tak surowa i krytyczna ani kogoś o to obwiniać. Ludzie chcą oglądać ich grę, nie nas. Gdyby było inaczej, oglądaliby seriale o miłości, a nie mecze.
- Ale jesteś jego motywacją – Ángel obstawiała przy swoim jakby oklepanym zdaniu, nie dopuszczając do siebie argumentów dużo starszej i bardziej doświadczonej rozmówczyni. Założyła nawet ręce na piersi manifestując, że to ona ma tutaj decydujący głos.
- Długo musiał się starać, by tak było – mrugnęła do niej przyjaźnie.
      Lolita rzuciła okiem na leżącą na stoliku czarną perukę. Wełnista struktura jej włosów rzeczywiście przypominała nieco fryzurę obrońcy Realu. Była tak samo ułożona, a pojedyncze pasma wystawały spod jej brzegów, tworząc artystyczny nieład.
- Nie używam jej – powiedziała dziewczynka jeszcze nim zdążyło paść jakiekolwiek pytanie, jakby przeczuwając jej intencje. Ewentualnie puchate znaki zapytania w jej oczach były zbyt widoczne. – Źle się czuję w perukach, to takie nienaturalne. Poza tym Benzema też nie ma włosów, a jest świetny.
     Jej optymistyczny sposób patrzenia na świat i podejście do życia poprawiały humor Lolicie, która już całkiem zapomniała o tym, że jeszcze przed chwilą nie chciała na nikogo patrzeć i zatracała wiarę w ludzi. Dodatkowo czuła, że mogłaby się od niej wiele nauczyć. Trzeba tylko odpowiednio do niej podejść. Była gotowa na wszystko.
- Jak to jest być dorosłym? – spytała mała, po raz kolejny wyrywając ją z zamyślenia.
- Wiesz, to wbrew pozorom całkiem normalne – przyznała z czymś w rodzaju westchnienia. – Fakt, na początku chcesz z powrotem znaleźć się w ciele dziecka, ale potem dopada cię rutyna i jest ci już wszystko jedno. To bycie dzieckiem, ale w innej skórze i z innymi obowiązkami. Zarabiasz na siebie, płacisz rachunki, krzyczysz na swojego faceta, że znów rzucił brudne skarpetki na środek przedpokoju. Nic nadzwyczajnego, szybko przyzwyczajasz się do tego rytmu. Mogłabym nawet rzec, że bycie dorosłym jest do bólu nudne i jednostajne.
- To takie niesprawiedliwe – twarz Ángel nagle spochmurniała, a w zasadzie pokryła się grymasem niezadowolenia. Tak nagle, że zgubiła się we własnych odczuciach. – Ja nigdy nie będę dorosła. Nie pójdę do szkoły ani nie ponarzekam, że chciałabym znów być dzieckiem, bo na zawsze nim pozostanę. Nikt nie będzie zostawiał skarpetek na moim korytarzu ani nie dowiem się, czy Iker dostał moją walentynkę.
- Wysłałaś Casillasowi walentynkę? – spytała Lolita, chcąc odciągnąć myśli od tego, co powiedziała wcześniej.
- Oczywiście! Co prawda Iker jest z Sarą, ale Sara jeszcze nie wie, że to ja jestem miłością jego życia, więc jestem w stanie wybaczyć jej ten nietakt.
     Lolita nie umiała się nie zaśmiać. Wiedziała, że gdyby prawdziwy Iker usłyszał jej wypowiedź, byłby zachwycony i z pewnością porozmawiałby z nią dłużej. To było takie miłe dla kogoś, kto na to wszystko pracuje sam. Była tak pełna podziwu dla toku dziecięcego myślenia, że zapomniała o tym, iż jej śmiech jest dosyć donośny. Nikomu to jednak nie przeszkadzało: być może dlatego, że nikt nie był w stanie ich usłyszeć. Były tym razem niewidzialne razem, nie osobno.
- Jak wygląda wasz wspólny dzień? – Ángel była bardzo ciekawskim dzieckiem, jak się okazuje. – Taki zwykły, najzwyklejszy, aż do bólu.
- Ja wstaję o wpół do szóstej, Leo o szóstej – zaczęła, spoglądając w sufit jak przy wyliczaniu. Nawet palce w ten sposób ustawiła, wyrzucając kciuk w powietrze. – O siódmej jemy śniadanie. Ostatnio jednak wychodzę z domu jeszcze zanim ten wyjdzie z łazienki, więc zostawiam mu wszystko na stole, czasem dołączając jakąś kartkę, bo nie lubię tak wychodzić bez pożegnania. Trochę czasu mija, nim dostanę się na uczelnię, to dlatego. Muszę rano przebijać się przez straszne korki i bardzo żałuję, że mój samochód nie potrafi latać. W czasie, gdy ja się uczę, Leo jedzie na trening. Kiedy wracam w okolicach szesnastej, on najczęściej śpi na kanapie przy włączonym telewizorze. Robię wtedy obiad, a wieczorem gdzieś wychodzimy. A jeśli nie ma pogody, to oglądamy mecze i obżeramy się popcornem. No chyba, że muszę się uczyć, wtedy zamykam się w pokoju i najczęściej zasypiam po trzech godzinach z głową w podręcznikach.
     Ni stąd ni zowąd Lolita zrobiła wielkie oczy. Zdała sobie sprawę, że w plan jej dnia wdała się tak bolesna i niepożądana rutyna, że aż miała ochotę sama sobie przyłożyć. Przeniosła się w absolutnie inną strefę rozmyślań. Pytanie jej było bowiem tak samo banalne jak odpowiedź, która powinna po nim paść. Poniekąd sama się do tego wszystkiego przyczyniła, to była jej wina. Przez myśl przeszła jej nawet obawa, że jest nudnym człowiekiem. Nie wiedziała, czy jej partner również to odczuł, co byłoby ostatnią rzeczą, do jakiej chciała dotrzeć. W swojej głowie czuła się blada jak papier, przezroczysta i przewidywalna, a mechanizm, który ją napędzał, mógł zrazić do niej całe otoczenie zewnętrzne. Przecież jeszcze przed chwilą opowiadała jej o dorosłości i poniekąd ostrzegała przed nudą, choć nie padła z jej strony żadna rada. Bała się, że wpłynie to na sposób, w jaki postrzega ją Lionel. Co, jeśli widzi w niej innego człowieka niż kiedyś? Co, jeśli jej obecność go… nudzi? Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić od siebie ciągi słów, jakie tworzyły się w jej umyśle.
- A powiesz mi, jak wyglądają anioły? – dziewczynka ułożyła swoją małą dłoń na logu Realu Madrid. – Wiem, że każdy wyobraża je sobie inaczej, ale ja chcę poznać tylko twój pogląd. Ty powiesz mi prawdę.
- Trudne pytania zadajesz jak na ośmiolatkę – Lolita wypuściła powietrze z płuc, zastanawiając się przez chwilę na bezdechu. Jeszcze nie do końca odkleiła się od swoich rozważań, choć gdzieś w głębi duszy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak bardzo jej ufa, choć jej absolutnie nie zna. Poza tym czemu akurat ona miałaby znać całą prawdę, a nie ktoś inny, bardziej obeznany w sprawach religii? Miała przy sobie tylko wyobraźnię i to musiało jej wystarczyć. – Cóż, na pewno wyglądają jak zwykli ludzie. Wyróżnia je jedynie to, że są ubrane na biało, nawet trampki mają w kolorze śniegu. I podróżują z prędkością myśli.
- A skrzydła? – dopytywała się Ángel niecierpliwie, jakby od samego początku chodziło jej tylko o ten jeden szczegół. – A mają skrzydła?
- Nie są im potrzebne – wyjaśniła. Wcale nie było po niej widać, że wymyśla to wszystko na poczekaniu. – Nie są z ciała i krwi, tylko duchami, więc po co miałyby ich używać? O, i nie mają włosów. Nie spełniają bowiem żadnej pożytecznej funkcji poza termoregulacją, która aniołom nie jest niezbędna.
- Ale to fajne! – dziewczynka wyglądała na zadowoloną z odpowiedzi. Gdyby miała trochę więcej sił, klasnęłaby w dłonie z zachwytu. – Nie wyobrażałam sobie jeszcze anioła w vansach, conversach czy adidasach.
- Dlaczego w ogóle zadajesz mi takie pytania? – wyparowała wreszcie bez żadnej zapowiedzi, lekko zdezorientowana. Chęć zrozumienia sytuacji wygrała nad taktem.
- Chciałam zapytać o te wszystkie rzeczy anioła, który przychodzi zaprowadzić nas na drugą stronę. Ale przyszłaś ty.
     Lolita zesztywniała. Przełknęła głośno ślinę nie wierząc, że promyczki w jej oczach są prawdziwe. Nie takiej odpowiedzi się spodziewała. Zrozumiała, że Ángel oczekuje od niej niemożliwego i ma zbyt bujną wyobraźnię, która każdemu dziecku zakrzywia nieco pryzmat padający na rzeczywistość. Uwierzyła jej. Uwierzyła w każde jej słowo. Teraz bała się, że ewentualna próba wyjaśnienia, iż nie przyszła tu w celu zabrania jej ze sobą wywoła w niej… Nie potrafiła tego nawet dokładnie nazwać. Bo co, jeśli one tak naprawdę nie istnieją? Przecież tego nie wie. Oszukałaby nie jej ciało, a duszę.
- Ale to przecież ty nazywasz się Ángel de la Guarda – za wszelką cenę starała się wybrnąć z sytuacji. Poprawiła koszulę, która wystawała jej ze spodenek. – Powinnaś być sama sobie bardziej wiarygodnym źródłem informacji ode mnie.
     Ángel machnęła ręką na znak, że to nic ciekawego ani osobistego i nie warto o tym szerzej mówić. Mimo to podjęła się wypowiedzi:
- Mama miała obsesję na punkcie przeczucia, że zmienię świat – wyjaśniła. – Stąd to imię. Ale to kompletna pomyłka, ja nawet nie umiem do końca tabliczki mnożenia.
- Świata nie zmienisz, ale to nie znaczy, że nie zmienisz człowieka – zwróciła uwagę. Była zachwycona swoim własnym, spontanicznym wnioskiem i dumna, że kiedy chce, potrafi być aż nadto spostrzegawcza. Dotarły bowiem do niej jej własne słowa, nie zaś samo puste szumienie w uszach, jakie pozostawiają za sobą poszczególne wyrazy. – No wiesz, uratujesz komuś życie. Zmienisz komuś świat.
- A mogę ci się do czegoś przyznać? – dziewczynka wyglądała na zaabsorbowaną, choć starała się bez konkretnego powodu zmienić temat. Lolita przytaknęła z błyskiem w oku na znak, że może jej zaufać. Doskonale wiedziała, co to znaczy otworzyć się przed kimś, kogo się nie zna. – To trochę wstydliwe i wbrew moim zasadom, w dodatku może zniszczyć mi reputację w twoich oczach. Czuję się, jakbym miała przyznać się do błędu.
- Daj spokój, aż tak źle być nie może – uspokoiła ją skinieniem głowy.
- Owszem, kocham moich Galaktycznych chłopców i za żadne skarby nie mogłabym zdradzić swojej idei wyznaniowej w kierunku Casillasa, lecz bardzo, ale to bardzo podoba mi się Cesc.
     Lolita parsknęła śmiechem. Już zaczęła wyobrażać sobie nie wiadomo jaką tragedię, jednak ta informacja okazała się być komedią, która zmieniła jej humor w radykalny, acz pozytywny sposób. Nie pomyślała nawet przez chwilę, że swoją reakcją mogłaby ją urazić.
- Mogę was ze sobą umówić, siedzi na dole i męczy dzieci nie śmiesznymi kawałami – powiedziała wesoło, kiedy już się nieco uspokoiła. Zakryła usta dłonią. – Ale ostrzegam, Cesc woli starsze, więc nie wiem, czy masz u niego jakieś szanse.
- Właśnie tego się obawiałam – westchnęła z teatralnym zawodem. Kiedy jednak tym razem ich spojrzenia się spotkały, obie roześmiały się w niebogłosy, nie mogąc się opanować. Gdyby Cesc był razem z nimi, obraziłby się na przyjaciółkę i odszedł obrażony, klnąc cicho i pusząc się jak kot wrzucony do pralki na program gotowania.
     Radość rozświetliła szpitalny pokój, w którym się znajdowały. Lolita podziwiała poczucie humoru małej Ángel, sama chora zaś nie mogła wyjść z podziwu, że jej rozmówczyni jest tak naturalnie piękna. Szczególnie upodobała sobie obserwowanie jej włosów: sama bardzo chciałaby mieć takie śliczne, długie i proste kosmyki. Tymczasem nie mogła mieć żadnych.
     Oddziaływały na siebie nawzajem w różny, lecz jednocześnie skuteczny sposób. Zupełnie tak, jakby obie tego potrzebowały. Chichotały tak błogo aż do chwili, gdy dziewczynka syknęła przez zęby z bólu, łapiąc się automatycznie za wątrobę. Dopiero teraz do nosa Lolity dotarł zapach gnijącej tkanki, którego wcześniej nie zauważyła. Zaalarmowana niczym wykrywacz dymu chciała podnieść się z taboretu wraz z adrenaliną w jej krwi i rękoma dobrać się do rurek wbitych w zgięcie łokcia, jednak Ángel kiwnęła ręką na znak, by to zignorowała. Choć nie była przekonana, usiadła z powrotem na twardym obiciu dochodząc do wniosku, że jej twarz wykrzywiona grymasem bólu nie jest wcale wiarygodna. Była zagubiona w tej nagłej zmianie sytuacji. Siedziała jednak sztywno, gotowa w każdej chwili na ewentualną interwencję.
- Bardzo szanuję piłkarzy innych drużyn, bo tak samo jak ja kochają football. W tym mam na myśli również Lionela – głos Ángel stał się niespodziewanie oschły i oficjalny za sprawą narastającego bólu. Przyciszyła go nawet nieświadomie. – Dlatego obiecaj mi, że będziesz o niego dbać, a ja odwdzięczę ci się tym samym.
     To było dziwne. Nagła zmiana postawy dziewczynki wzbudziła w Lolicie uzasadniony niepokój. Przytaknęła niepewnie, nie odrywając jednak wzroku od jej wysokiego czoła. Splątała palce obu dłoni i wcisnęła je między uda, próbując ukryć swoje zdenerwowanie. Wymagała od niej rzeczywiście za wiele nie wiedząc, jakie to wszystko jest trudne. Nie obwiniała jej jednakże za nic, bowiem przeżyła zbyt mało, by móc o tym cokolwiek wiedzieć. Nie podobała jej się ta sytuacja, a napięte mięśnie twarzy zdradzały całą prawdę na temat negatywnych odczuć. Przez myśl przemknęła jej nawet uwaga, że ludzie tak się przecież nie zachowują. Ludzie…
- Pokazuj mu na każdym kroku swoją miłość do niego, proszę – kontynuowała, niezrażona niezręczną ciszą. Dziwnie było jej słuchać takich słów od ośmiolatki, jednak milczała dalej, nie chcąc jej przerywać. – Takie chwile czynią piłkę nożną jeszcze piękniejszą i są naturalne. I jeśli będzie czuł się doceniony, to może wreszcie pokona mojego Ikera i jego podbramkowy mur. Ale na zbyt dużo to ty nie licz, bo on jest najlepszy. Inaczej nie zasługiwałby na moją walentynkę.
     Lolita znów się uśmiechnęła. Nie umiała jednak spojrzeć jej w oczy w obawie, że jej własne niespodziewanie zawilgotnieją. W tym momencie walczyła tylko i wyłącznie z naturą – słaby człowiek to ostatnia rzecz, jaką powinien widzieć ktoś, kto jest na tyle chory, by kleszcze ściskały mu gardło. A wszystko zmieniało się z prędkością światła.
- Opowiedz mi jakiś sekret Leo – poprosiła niespodziewanie Ángel. – Coś, o czym wiecie tylko wy dwoje. Może być obrzydliwe, obiecuję, nie wygadam. To tylko dla mnie.
     Lolita pochyliła się niepewnie nad łóżkiem dziewczynki, która jak za dotknięciem różdżki opadła z sił. Chwyciła jej coraz bardziej bezwładną dłoń, co sama uznała za coś w rodzaju odruchu bezwarunkowego. Nie chciała mówić tego głośno, ale musiała się spieszyć.
- Lionel trzyma w portfelu pasek z mojego testu ciążowego – szepnęła sama nie wiedząc, czemu mówi właśnie w ten sposób. Głos zaczął jej się łamać, lecz nie z powodu strachu czy smutku, a poczucia przygniatającej ją, zbyt dużej jak na jej barki odpowiedzialności. – Tak, trzyma obsikany kawałek papieru w portfelu. Jest obrzydliwy.
- To najpiękniejsza rzecz na świecie – odparła krótko, chrząkając nieporadnie.
     Do uszu dziewczyny dobiegł szelest pościeli. Kiedy zorientowała się, że słabe jak wierzbowa gałązka dziecko usiłuje ściągnął z siebie koszulkę, z trudem powstrzymała chęć pomocy jej w tej prostej czynności, która mimo to sprawiała jej ból i kłopot. Nie wyciągnęła ręki w jej stronę, choć bardzo tego chciała. Zdała sobie sprawę, że ratunek, którego chciała się właśnie podołać tymże gestem był bardziej  potrzebny jej samej. W oczach Ángel pojawiła się iskra, która wyrażała więcej niż słowa. Malowała się w nich bowiem groźba i wyraźna informacja, że nie chce od niej dosłownie niczego. Dlatego właśnie Lolita siedziała w milczeniu, cierpliwie czekając na jej następny ruch lub inicjatywę. Czuła się dokładnie tak jak podczas podpierania ściany w auli: chciała coś zrobić dla dobra innych, ale nikt nie chciał jej pomocy. Z tego wszystkiego rozumiała dokładnie tyle, ile podczas pierwszego wykładu z mikroekonomii, podczas trwania którego pytała nieustannie samą siebie, co ona tutaj w ogóle robi. Z tą różnicą, że tym razem nie wybiegła.
     Dziewczynka podniosła rękę, w której trzymała lekko wygnieciony trykot. Dopiero teraz można było zauważyć, że biała piżama, którą miała pod spodem jest dużo za luźna, w dodatku niczym pierzem pokryta złuszczonym naskórkiem. Lolita niemal natychmiast pokręciła głową przeczuwając, co ta zamierza. Ángel trzymała jednak dłoń w powietrzu tak długo, aż wzięła ją na litość i chcąc odciążyć ją od wysiłku fizycznego, jakim było trzymanie koszulki wyciągnęła jej z ręki biały jak letnia chmura materiał. Była tak słaba, że nawet taki trykot ważył dla niej tyle co skrzynia jabłek.
     To była ostatnia rzecz, o jakiej Lolita by kiedykolwiek pomyślała. O tym, że będzie trzymać bluzkę z logiem Realu Madrid. Choć było to kompletnym absurdem, czuła się, jakby właśnie zdradzała zarówno Lionela, jak i samą siebie oraz łamała postawione przez siebie zasady. Próbowała zapewniać siebie, że to przecież nic takiego, ale nie za bardzo jej to wychodziło. To było dla niej coś nowego, lecz niekoniecznie przyjemnego. Palce mrowiły ją od nieznanego uczucia, kiedy spokojnym ruchem ręki przygładzała materiał, który spoczywał na jej kolanach. Głaskała go jak skarb, jak kota, jak główkę niemowlęcia.
     Właśnie wtedy jej ramiona ogarnęła zmaterializowana myśl, która była jednocześnie przeczuciem. Bardzo absurdalnym przeczuciem. Uznała, że to, o czym zaraz pomyśli będzie bardzo głupie i zbłaźni się przed samą sobą, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, iż znalazła się w tej sali nieprzypadkowo. Że ktoś specjalnie zostawił otwarte drzwi, do których jej ciekawska natura nie omieszkała ją podprowadzić i pchał ją w stronę zajętego łóżka. W jej mniemaniu Ángel być może nie była dzieckiem ani nawet człowiekiem – wszystko temu bowiem zaprzeczało. Te jej pytania, sposób wysławiania się nieproporcjonalny do wieku, nieograniczone zaufanie, wykształtowane poglądy, deklaracje, a do tego to imię… I nagle zdała sobie sprawę, że Real Madrid ma białe stroje.
     Zastygła na chwilę. Z pochyloną głową obróciła koszulkę na drugą stronę – dopiero teraz dostrzegła napis w kolorze węgla na górnej części, gdzie zawsze znajduje się nazwisko piłkarza. Di María. No tak, mogła się tego domyślić. Przecież on też ma na imię Ángel.
- Tylko o nią dbaj – odezwała się wreszcie dziewczynka, która mimo braku sił uśmiechnęła się do niej, choć z delikatnych rysów jej twarzy można było wyczytać, że mówi śmiertelnie poważnie. Dopiero po kilku mrugnięciach pełnych niezrozumienia zorientowała się, że jej rozmówczyni mówi o koszulce. – Daję ci ją po to, bym mogła cię z góry odnaleźć w tłumie i się tobą opiekować. Co prawda mam lęk wysokości, ale jakoś sobie poradzę.
     Jak anioł stróż, pomyślała, choć nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Wzdrygnęła się na samo wyobrażenie, że mogłaby jej zaprzeczyć. Niemniej jednak żadne „nie mów tak” czy „wszystko będzie dobrze” nie wchodziło w grę. Miała coraz mniej wątpliwości co do swojej absurdalnej tezy.
- Jesteś tego pewna? – Lolita wbiła wzrok w nazwisko na plecach, nie przerywając głaskania śnieżnobiałego, gładkiego jak atłas kołnierza. Robiła tak zawsze, gdy prasowała koszulę Lionela zastanawiając się, kiedy wróci do domu. Jeszcze przez dłuższą chwilę zbierała odwagę na to, co chciała powiedzieć. Choć głos jej drżał, starała się go zignorować, co zapowiadało zawsze nieco dłuższą wypowiedź z jej strony. Nie mogła się powstrzymać od refleksji, choć bała się jej reakcji. Nie miała jednak zamiaru obwiniać się później o to, co nie miało miejsca. – Nie wiem jak ty, ale ja będąc w twoim wieku postanowiłam pewnego dnia, że chcę być pochowana w kompletnym stroju Barcelony. No wiesz, góra z moim nazwiskiem i numerem trzynaście, spodenki, getry, żółte korki, a pod pachą pozdzierana piłka zamiast różańca. Może to i głupie, ale do dziś nie zmieniłam swojego zdania poza tym, że chciałabym mieć na sobie koszulkę Argentyny z wynoszoną dziesiątką, w której śpię i która pachnie testosteronem. Wiesz dlaczego? Bo uważam, że człowiek powinien zabrać ze sobą cząstkę siebie, aby dać innym do zrozumienia, że był niezastąpiony i nikt inny nie mógł odegrać jego roli. Choć kocham ponad życie czerwone sukienki i mam ich w szafie ponad czterdzieści, nie chcę żadnej z nich na tą ostatnią podróż. Być może będę wyglądać jak szaleniec, ale to nim byłam przecież za życia. Choć już bez ciała, czułabym się jak w domu wiedząc, że leżę w czymś, co jest symbolem świata, jaki mnie otaczał. Tej argentyńskiej koszulki, która wraca do mnie przepocona po każdym meczu towarzyskim reprezentacji nie oddałabym nigdy za żadne skarby. Dlatego pytam, czy jesteś pewna swojego gestu.
- Myślałaś o śmierci? Ty? – Ángel wyglądała na zaskoczoną początkiem jej wypowiedzi, chociaż mięśnie twarzy nie były w stanie porządnie tego zademonstrować. – Nie miałaś przecież ku temu powodu.
- Wtedy przyszło mi to jedynie przez myśl, taki dziecięcy kaprys – wzruszyła ramionami. Wiedziała jednak, że jest słuchana. – Ale kiedy poznałam Lionela, takie rzeczy spędzały mi sen z powiek i stały się nieznośną rzeczywistością, z którą nie umiałam sobie poradzić. Nie jestem wysoka, więc takie problemy z reguły mnie przerastają. Wiesz, nie mogę ich udźwignąć, są za duże. Z jednej strony chciałabym żyć o jeden dzień krócej niż on, bym nigdy nie musiała żyć bez niego. Przez pewien czas egzystowałam w tej pseudofilozoficznej rutynie sądząc, że mój tok myślenia jest dobry, jednak z czasem pojawiła się również i druga strona medalu. Bo przecież gdybym żyła choćby o jeden dzień krócej, zrobiłabym mu niebywałe świństwo. Zraniłabym go, prościej mówiąc. A ja za mocno go kocham, być mieć odwagę go zranić. Nie chcę tego robić. Tak źle, i tak niedobrze.
     Ángel popatrzyła na nią spode łba, jakby zrozumiała najwyżej co trzecie słowo. Próbowała zmarszczyć czoło, lecz jej mięśnie miały zupełnie inne plany. Wyglądała jeszcze bardziej nieporadnie niż człowiek zagubiony wewnątrz własnej głowy. A Lolita widząc ją przyznała się przed samą sobą, że powiedziała o wiele za dużo.
- Nie wiem, po co to mówiłam – burknęła, zła na siebie, z poczuciem popełnienia ogromnego głupstwa. Jeszcze trochę i poczułaby wstyd. Jej wrodzone gadulstwo doprowadziło ją do zguby. – To było głupie. Przepraszam, nie powinnam była.
- Nie – dziewczynka pokręciła delikatnie głową, jednak przypływ sił okazał się być tylko złudzeniem. Opadła z powrotem na poduszki. – Słuchałabym cię godzinami, ale zaraz muszę iść.
     Lolita zmarszczyła brwi.
- Dokąd? – spytała, a na twarzy jej małej rozmówczyni pojawił się delikatny uśmiech. Miała wrażenie, że jest nawet lekko złośliwy. Drwiła z niej, że nie wie, o czym mówi.
- Do domu.
     Pięści Lolity zacisnęły się na trzymanej przez nią koszulce. Całkowicie zapomniała o upływającym czasie oraz problemach, jakie pozostawiła za swoimi plecami. Nie wiedziała, czy powinna zostać czy raczej sobie pójść. Z jednej strony nie miała tyle odwagi, by na nią dłużej patrzeć, z drugiej zaś nie chciała wyjść na niewychowaną i bezduszną istotę. Serce miała zaciśnięte w gardle, kiedy Ángel zamykała powoli swoje ciemne oczy.
- Chcę iść spać – oznajmiła cicho. – Chcę wrócić do domu.
     Kolana Lolity zesztywniały. Wiedziała już, że chcąc nie chcąc musi wyjść, co było po części odpowiedzią na postawione przez nią pytanie, jednak mózg odmawiał jakiejkolwiek współpracy z nogami. W jednej chwili nawiedziły ją refleksje na temat ulotności chwili, które szarpały jej duszę jak ptaki rozrywające szponami kawałki chleba. Zdała sobie również sprawę, że zadzwonił dzwonek na przerwę po lekcji, która się dla niej zakończyła, a gdy wróci do domu, musi jeszcze zrobić zadanie domowe i wyciągnąć należyte wnioski. A potem przyjdzie czas na sprawdzian z poznanego materiału, z którego nie miała od kogo pożyczyć notatek.
     Wciąż nie mogła się poruszyć, więc zaczęła zastanawiać się w ciszy nad istotą jej imienia w nadziei, że nikt nie wyrzuci jej z sali. Dlaczego dziewczynka, która tyle jej wyjaśniła ma na imię Ángel? Czy to może mieć coś wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi? Czy naprawdę będzie ją widzieć z góry i pilnować, jeśli będzie postępować w zgodzie z własnym sumieniem? Pomyślała, że najlepszym sposobem, by się o tym przekonać będzie postawienie sobie podobnego pytania. Przypomniała jej się pewna rozmowa z Lionelem, bardzo dawno temu, kiedy jeszcze nie za dobrze się znali i spotykali jedynie w godzinach pracy, kiedy ta tonęła w kartach lekarskich wszystkich zawodników. Zapytał jej wtedy, skąd wzięło się to imię, które go poniekąd zafascynowało. Sama nigdy się nad tym nie zastanawiała ani nie pytała o to rodziców, więc nie potrafiła mu jakoś logicznie odpowiedzieć. Wiedziała jednak, że to odczucie za jakiś czas powróci do niej niczym rzucony bumerang. Faktycznie. Jakiś czas później, kiedy już znany był jej dotyk jego palców, zadała to samo pytanie jemu. „Leo, dlaczego mam takie, a nie inne imię?” „Lolita to kokieteryjna istota, mała dziewczynka o długich, czarnych rzęsach. Najładniejsza róża w ogrodzie, najgorętszy język ognia, zielona sukienka na ramiączkach”, usłyszała. I to była jej odpowiedź.
     Dopiero po kilku głębszych oddechach chwyciła trykot Galaktycznych, który automatycznie przycisnęła do piersi, po czym zmierzyła niespiesznie ku drzwiom. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc postanowiła, że lepiej dla nich obu będzie, jeśli pozostanie w milczeniu. W drodze towarzyszyły jej wielkie, drukowane litery, które były zmaterializowanymi słowami Ángel. A „jesteś naprawdę śliczna” ugodziło ją w samą duszę jak najgorsza obelga.
     Odwróciła się jeszcze w progu, by spojrzeć na nią po raz ostatni. Wiedziała, że ze skrzydłami byłoby jej do twarzy.
- Dobranoc – rzuciła serdecznie, zamykając za sobą drzwi. Choć było dopiero południe, czuła, że zgiełk i noc ogarniają jej ciało.
     Po raz pierwszy nie chciało jej się płakać. W ogóle.

     Słońce nad Barceloną już dawno zaszło, jednak palmy rosnące przy drodze na podjazd kołysały się niespokojnie za sprawą wiatru. Jeśliby się porządnie wsłuchać, to można by dosłyszeć szum zdenerwowanego morza i huk fal uderzających o brzegi falochronu. Było kompletnie ciemno, lecz niebo usłane było gwiazdami, co sugerowało, że następnego dnia będzie bardzo ładna pogoda. Tylko Lolita stała boso w progu otwartych drzwi wejściowych, niewzruszona, obserwując ciemność i trzymając w dłoniach kubek z herbatą, która już dawno ostygła. Języki wiatru targały jej włosami i oczyszczały umysł. Nawet nie zorientowała się, że robi przeciąg w mieszkaniu. Zajęta była rozmyślaniem na temat trykotu, który leżał na komodzie przy wyjściu – powinna czuć dyskomfort, jednak jego zapach uspokajał ją bardziej niż zioła. Zupełnie, jakby ktoś rzeczywiście jej pilnował.
- W tym momencie powinienem się ciebie wyrzec – Lionel złapał ją delikatnie za łokieć, drocząc się z nią wyraźnie za pomocą zaczepki. Dziewczyna wzdrygnęła się w pierwszej chwili, nie spodziewając się jego wizyty na dole. Była przekonana, że siedzi w ogrodzie i pisze program naprawczy, który obiecał złożyć prezesowi klubu na biurku za maksymalnie dwa dni. Wypuściła powietrze z płuc, kręcąc głową z politowaniem i drobnym uśmieszkiem. Pozwoliła wyrwać sobie kubek z rąk i w ciszy obserwowała, jak Leo odkłada go na komodę i stawia tuż przy wazonie pełnym zasuszonych konwalii uważając, by nie rozlać herbaty na trykot. Gdy tylko zauważyła, że otwiera zachęcająco swoje ramiona, niemal natychmiast w nie runęła, opierając czoło na jego obojczyku. Oboje spojrzeli w niebo, na Wielki Wóz.
- Obiecuję, że już nigdy nie nakrzyczę na ciebie za zostawione na widoku skarpetki – oznajmiła ni z tego ni z owego, owijając ręce wokół jego tułowia. Wyprostowała się jak cięciwa łuku, czując na sobie jego wędrujące dłonie.
- Brzmi jak zachęta – zwrócił jej uwagę, unosząc brwi.
- Masz moje przyzwolenie.
     Choć opowiedziała mu o swojej rozmowie z Ángel, nie podzieliła się z nim swoimi refleksjami na temat jej słów. Bała się, że może nie potwierdzić jej spostrzeżeń lub kazać jej to wszystko zignorować, czego chciała za wszelką cenę uniknąć. Musiała mu jednak w drodze do domu wyjaśnić, czemu uciekła z sali i dlaczego wróciła po godzinie z koszulką Realu w dłoniach. Powiedziała mu również o tym, że źle czuła się w auli jako powietrze. Rozumiał ją doskonale i nie miał jej za złe, że na chwilę go opuściła ani też tego, że przytargała do domu coś, co ma naszyte logo Królewskich. Choć przyznał, że nie spodziewał się przygarnięcia pod swój dach czegokolwiek, co pochodzi z Santiago Bernabéu. Cieszyła się jednak, że napotkała ją na swojej drodze i za pomocą zdradzenia jej małego sekretu pozwoliła uwierzyć w anioły. Na samą myśl o tej drobnej tajemnicy uśmiechnęła się do siebie, a jej policzki zaczęły kipieć czerwienią i szczęściem. Od razu zrobiło jej się gorąco z radości. Dziewczynka miała rację mówiąc, że to najpiękniejsza rzecz pod słońcem. Szkoda tylko, że poczuła to dopiero teraz, kiedy nie miała nawet pewności, że jest jeszcze w tych czterech szpitalnych ścianach.
     Lolicie przez myśl niczym stado antylop przebiegły słowa rozmowy o ich wspólnym dniu, a w zasadzie niezbyt złożona, prosta wypowiedź. Pamiętała o wnioskach, do jakich wówczas doszła i o obawach, jakie ją ogarnęły. Uznała, że to dobry moment, by coś zmienić. Teraz albo nigdy.
- Weź jutro wolne – poprosiła cicho, bawiąc się suwakiem jego bluzy. Wpatrywała się w zarys męskich kości obojczykowych, a na lewej z nich dostrzegła drobną, lecz krwistoczerwoną malinkę. Uniosła wzrok, starając się wypaść nieco poważniej w jego oczach, choć nie umiała nie uśmiechnąć się na widok tego punkcika na zwykle bladej skórze. Rady Ángel, które siedziały jej w głowie były powodem, dla którego ogarnęła ją nagła potrzeba czułości. Ale Leo nie musiał o tym przecież wiedzieć. – A ja nie pojadę na uczelnię. Proszę, zostańmy w domu.
- I co będziemy robić? – prychnął. Nie wyglądał na zadowolonego tym pomysłem, ale na złego też nie. Dzień bez treningu był dla niego dniem straconym, jednak gotowy był na wysłuchanie jej ewentualnych argumentów.
- Wstaniemy w południe, będziemy wylegiwać się w łóżku bez patrzenia na zegarek, zjemy niezdrowe jedzenie, żeby nie tracić dnia na gotowanie, pójdziemy na spacer bez szalików, ty wrzucisz mnie do fontanny, pouciekamy trochę przed strażą miejską, a wieczorem obejrzymy film i pójdziemy spać bardzo późno, w dodatku bez umycia zębów. Nie będziemy się o nic martwić i mijać się w drzwiach – wyszeptała z nadzieją, że już nie będzie musiała powtarzać prośby. Prowizoryczny plan, który nawinął jej się na język miał być również odskocznią, by nie myśleć cały czas o Ángel. – Zaczniemy od zaraz. Cały czas robię za twojego anioła stróża, tym razem mógłbyś mnie wyręczyć.
     Lionel położył lewą dłoń na jej barku, za pomocą drugiej zaś uniósł spiczasty, bardziej dziewczęcy niż kobiecy podbródek ku swoim oczom. Jej tęczówki lśniły nie tylko pragnieniem, ale i również próbą zrozumienia pewnych wydarzeń. Nie musiała absolutnie niczego mówić: wystarczyło mu to, co z nich wyczytał. A czytać potrafił.
- Zgoda – odparł wesoło, a gdy zobaczył jej uśmiech, wiedział, że trafił w dziesiątkę. Choć czuł się nieco zagubiony w zmianach, jakie zaobserwował w jej toku myślenia, nie miał zamiaru zadawać jej żadnych pytań. Wystarczyło mu ciepło, które biło od ciała, do którego był przytulony. Wiedział, że na wyjaśnienie przyjdzie pora, a oni mają na to czas. Wystarczyło tylko trochę cierpliwości.
     Lolita spojrzała na księżyc, który wychynął zza chmur. Czuła, że jest obserwowana i pilnowana, jednak to nie Lionel był w to zaangażowany. Przymknęła oczy i kołysząc się w jego ramionach zastanawiała się, dlaczego wydarzenia minionego dnia zlepiły się w tą dziwną całość. Spojrzała mu przez ramię na leżący w spokoju trykot, dzięki czemu poczuła, że nawet gdyby wszyscy nagle zniknęli, za sprawą jego posiadania nadal nie byłaby sama. Miała wśród tych chmur swojego anioła stróża – tego była w stu procentach pewna.
- Hala Madrid – zanuciła dźwięcznie, łapiąc się kurczowo luźnej fałdy bluzy Leo. Uśmiechnęła się przy tym tak, że oświetliła mu twarz niczym płonąca świeca. Kiedy poczuła gorący oddech na czubku swojej głowy, miała ochotę wziąć go za rękę i uciec z nim na koniec świata. Albo przynajmniej na koniec Barcelony.
- Nie przyznaję się do ciebie – zachichotał, a ona poczuła jego wargi wśród swoich włosów.
     Ale Lolita miała rację. Nie miała wątpliwości ku temu, że anioły są za Realem.

Dzień, którego nie ma

OPOWIADANIE 11

Hasła: każdy jest sam sobie jedynym źródłem wiarygodności, po upale przychodzi burza, a po burzy spokój, są ludzie niezastąpieni, najpiękniejsze rzeczy są tylko wynikiem naszej wyobraźni, samotność jako kwestia niezrozumienia, można pogodzić się z czymś tak naprawdę się z tym nie godząc


     Nudne dni to w Barcelonie dość częste zjawisko. Szczególnie wówczas, gdy się tu na stałe mieszka: no bo ileż można przechodzić przez ten sam park, mijać te same drzewa, oglądać ten sam film w zakurzonym kinie i piszczeć z zachwytu na widok tej niesamowitej i wyniosłej niczym ponad wzgórza kapitolu La Rambli, która przecież nie ulega zmianom? Zachody są tu codziennie takie same, ci sami ludzie przelewają się przez drzwi na fotokomórkę, te same samochody trąbią w nerwach na pieszych, którzy przechodzą przez ulicę zapatrzeni w ekran swojego telefonu zamiast w pasy. Ciągle jest tu gorąco jak w piekle. Choć czy mamy pewność, że w piekle właśnie nie jesteśmy?
     Ale czasem jednak zdarza się tak, że jeden, maleńki nawet szczegół zmienia znaczenie całości, sens, a nawet czyjeś życie.
     Lionel przeszedł po raz tysięczny po tych samych schodach, otwierając te same drzwi tym samym kluczem. Wyciągnął z uszu te same słuchawki od MP3, pchnął te same drzwi i wszedł do tego samego domu, do którego wchodził przez ostatnich parę lat. Nucił pod nosem jakąś starą piosenkę jakiegoś argentyńskiego zespołu, ruszając przy tym delikatnie biodrami w rytm trąbki i perkusji udając, że jest mistrzem salsy. Zamknął za sobą drzwi i rzucił na ziemię swoją torbę pełną przepoconych dresów. Jak zwykle zsunął z nóg swoje adidasy nie przejmując się tym, że pozostawienie ich na środku przedpokoju może skutkować błyskawiczną utratą zębów. Bezwładnie opadł na miękka sofę, wyciągając ręce do góry. Założywszy nogę na nogę oparł się wygodnie szyją o wezgłowie, nabierając w płuca powietrza przepełnionego wonią lawendowego odświeżacza. Zastygł w bezruchu jeszcze na chwilę dochodząc do wniosku, że ma wszystko. Myślał tak codziennie i nie miał zamiaru przestać. Jak zwykle.
     Uśmiechnął się pod nosem, zrelaksowany i szczęśliwy. Obserwując wpadające przez olbrzymie okno promienie słońca sięgnął do kieszeni rozciągniętego dresu, by wyciągnąć z niej swój telefon. Nieświadomy tego, jak bardzo trąci swoim zapachem po intensywnym treningu, zanurzył się w stosie równo poukładanych przez jakiegoś idealistę poduszek i niemalże bez patrzenia na ekran wybrał ósmy numer, licząc od góry listy. Nie wysilił się nawet ku temu, by przyłożyć go do ucha: zwyczajnie ustawił go na głośnik, po czym ułożył na swojej piersi i ponownie wyciągnął się na sofie niczym rozleniwiony kot. Przeczekał cierpliwie trzy pierwsze sygnały. W tym czasie obmyślał tajny plan na wieczór, na który zaplanował wszystko, co nie jest samotnością.
- Halo? – odparł zdecydowany, wysoki kobiecy głos. Zdawało mu się, że osoba po drugiej stronie wcale nie spodziewała się tego telefonu. Ale to nie było póki co istotne.
- Witaj Gabrielo – przywitał się należycie, przymykając oczy. – I jak tam się czujesz, lepiej?
- Jest całkiem dobrze – przytaknęła mu. – Tylko Daniel nie pozwala mi wychodzić dalej niż do ogrodu. A kiedy powiem, że boli mnie brzuch, mam wrażenie, że gdyby mógł, przypiąłby mnie żelaznymi łańcuchami do łóżka.
- I prawidłowo.
- Ciąża to nie choroba – burknęła pod nosem. – Czuję się dobrze i nie obchodzi mnie to, że jest mi niedobrze. To normalne, ale co faceci mogą o tym wiedzieć? Chcę wyjść, póki dziecko nie wpadnie na ten sam pomysł. Daniel dużo robi, ale za mnie nie urodzi. Potrzebuję powietrza.
- Słuchaj, mogłabyś mi podać do telefonu Lolitę? – zmienił temat, oglądając z uwagą swoje paznokcie. Wiatr za oknem zawiał mocniej, a dziewczyna zamyśliła się przez chwilę po drugiej stronie kabla. Mruknęła cicho.
- Możesz powtórzyć? – poprosiła, jakby nie dosłyszała, co często jej się zdarzało..
- Podaj mi Lolitę – powiedział ponownie, nieco głośniej i wyraźniej. Zawiesił wzrok na kolorowym żyrandolu, który pokrył się nieco cieniutką warstwą kurzu.
- Jaką znowu Lolitę? – choć jej nie widział, wiedział, że zmarszczyła czoło.
     Leo podniósł się na kanapie, opierając plecy o sztywną poduszkę. Podejrzewał, że zasięg zaczął zanikać.
- To ona do ciebie nie dotarła? – spytał, mrużąc oczy. – Zmieniła plany, niczego mi o tym nie mówiąc?
- Ale jaka Lolita? – dopytywała nieustannie.
- No moja Lolita – jęknął niemal poirytowany, a rosnące nieporozumienie zaczęło rozsadzać mu głowę.
- Lionel, o czym ty do jasnej cholery do mnie mówisz? – głos Gabrieli brzmiał poważnie, tak więc z pewnością nie żartowała. To byłoby z jej strony olbrzymim nietaktem. Z drugiej strony nie wierzył w to, że mogłaby posunąć się do wyparcia znajomości ze swoją własną przyjaciółką.
- Gdzie jest Lolita? – spytał ze sztywnymi od niepokoju ustami. Podparł się dłonią o poduszkę, by w każdej chwili móc wstać ze swojego miejsca. Coraz bardziej niczego nie rozumiał.
- Lolita, co to w ogóle za imię? – prychnęła do słuchawki z niejaką drwiną.
     Rozłączył się wiedząc, że dalsze brnięcie w temat niczego nie da. Przestał również racjonalnie myśleć: wszystko wydawało mu się dziwne i podejrzane. Z każdą sekundą zaczynał sobie uświadamiać, że jest w szoku spowodowanym swoją własną niewiedzą. Poczuł się jak wyrzucony na środek morza rozbitek, który do dyspozycji ma jedynie obgryzione drzwi z pokładu Titanica. Próba ułożenia w głowie własnego usprawiedliwienia skończyła się na wniosku, iż dziewczyny musiały się najzwyczajniej w świecie pokłócić. Co prawda jeszcze nigdy im się to nie zdarzyło, ale innej opcji nie było.
     Leo rozejrzał się po salonie, po czym ponownie odblokował klawiaturę telefonu. Szybko przeszedł do książki telefonicznej i zjechał palcem po dotykowym ekranie w poszukiwaniu swoich kontaktów na literę L. W pierwszej chwili rzucił mu się w oczy numer Llorente, pod którym zazwyczaj znajdowało się imię, które wypowiedział w swoim krótkim życiu więcej razy niż AMEN na końcu modlitwy. Zastygł w bezruchu nie rozumiejąc, dlaczego go tam tym razem nie ma.
     Zaniepokoił się już na poważnie. Po chwili przeszytej bezradnością ciszy powrócił do skrzynki odbiorczej, która była wiecznie zapchana jej wiadomościami, czasem nawet zupełnie bezsensownymi. Nabrał powietrza w płuca, jednak nie miał zamiaru go tak szybko wypuszczać: na wdechu przeszukiwał zawartość zakładki przychodzących. Pep, Xavi, Pep, Pep, Gabriela, Daniel, Pep, Llorente, Alba, Mascherano, znowu Daniel… Gdzie tych trzy tysiące pięćset wiadomości od kobiety, której nie widział zaledwie od dzisiejszego ranka?
     Wstał pospiesznie z kanapy, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony.

     To jakiś żart? O co tu w ogóle chodzi? Co jest z tym cholernym telefonem? Ja rozumiem, można niechcący skasować wiadomości, ale żeby zaraz z numerem? Przecież ja takich rzeczy nie robię. To na pewno ten pajac Fábregas, Boże, co za idiota. Gdzie ona w ogóle jest? Powinna wrócić pół godziny temu. Nie zadzwoniła powiedzieć, jak poszedł jej egzamin z historii katalońskiego, choć obiecała. A może się z tego stresu położyła? Moja biedna. Pójdę na górę i sprawdzę, a co mi szkodzi. Nie, nie, ja wcale się nie denerwuję i nie wyczuwam tu żadnego spisku, po prostu to wszystko jest dziwne. Chyba czas zacząć chodzić spać o normalnych godzinach.
     Schodek, schodek, schodek, strome te nasze schody, pod nogi trzeba patrzeć. Zabiłbym się, gdybym tego nie robił. Ale wracając do tematu, to o co w sumie chodziło Gabrieli? Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek zachowywała się w ten sposób. Poza tym ona lubi grać z Danielem na konsoli ubrana w dres i bez makijażu, więc czemu miałaby kłócić się z moją Lolitą, którą kocha, powiedzmy, w połowie tak mocno, jak ja? A od kiedy jest w ciąży, jest jeszcze łagodniejsza. Cały jej mały świat kręci się wokół przerastającej ją obsesji, czy mała Jasey Rae urodzi się zdrowa, czemu się w sumie tak bardzo nie dziwię. Naprawdę, jest łagodna jak baranek, w dodatku martwy, nie zrobiłaby nikomu krzywdy. Daniel też nie ma na nią takiego wpływu, toż to on bardziej nadaje się na matkę niż na ojca. Nie, to niemożliwe, żeby się pokłóciły. No ale w takim razie… Ej, nie ma naszego zdjęcia.

     Lionel stanął w lekkim rozkroku u progu drzwi swojej sypialni. Otwarte z przerażenia oczy świeciły mu się niczym wypolerowane kawałki szkła, a słońce drażniło je delikatnie. Miał idealny widok na łóżko, obok którego stała dębowa szafka nocna. Na niej z kolei znajdowało się zazwyczaj kilka oczywistych rzeczy: szklanka, butelka z wodą, lampka, paczka trójwarstwowych chusteczek hipoalergicznych i pewne zdjęcie. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie podziała się czerwona ramka formatu A4, w której wnętrzu lśnił obrazek z inauguracji championatu z poprzedniego roku, na którym trzymająca w objęciach wyrośnięte już dziecię Victora Valdésa Lolita całuje po kryjomu Lionela w szyję. Oczywiście kamery były na tyle wścibskie, że i tego im nie oszczędziły. Ale oboje lubili to zdjęcie opublikowane w jakimś podrzędnym tabloidzie. Przypominało im o tym, że gdzieś w środku są zwykłymi ludźmi, których nikt nie jest w stanie zmienić, cokolwiek by nie zostało powiedziane.
     Nie zmienia to faktu, że jednak go nie było.
     Leo pokręcił głową z niedowierzania. Zmrużył oczy parę razy, dopuszczając do siebie wszystkie możliwe i niemożliwe wytłumaczenia. Drżące z niepewności nogi poniosły go z szybkością światła w stronę rozsuwanej szafy, którą otworzył w przypływie wściekłości, mało nie wyrywając z niej dębowych drzwiczek. Niemal od razu na ziemię wysypał się rozwalony stos jego koszulek i spodni, których nikt nie raczył poskładać ani nawet wyprasować. Niczym psychopata zaczął wyrzucać za siebie kolejne ubrania w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów obecności dziewczyny. Chciał w górze własnych, śmierdzących podkoszulków znaleźć choć jeden biustonosz, jedne figi, damską skarpetkę, później nawet cokolwiek, co nie należałoby do niego. Nie potrafił już ukryć swojej paniki ani tego, że niczego nie rozumie. Bo nie lubił niczego nie rozumieć.
     Wyrzucił na podłogę już całą zawartość szafy, jednak nie znalazł ani jednej rzeczy należącej do jakiejkolwiek kobiety. Rozchylił lekko drżące usta, rzucając rękoma na boki i kręcąc się niespokojnie wokół własnej osi. Nie potrafił obrać kierunku zarówno własnych kroków, jak i myślenia. Gdzie do cholery są jej wszystkie ubrania? Walizki stojącej zawsze w kącie pokoju również nie było. Taka granatowa, z flagą Wielkiej Brytanii jako motyw, dostała na urodziny od Cesca. Odwrócił się do olbrzymiego, balkonowego okna, pod którym zazwyczaj stały buty. Zawsze narzekał, że już kilkakrotnie prawie zabił się o pozostawione przy progu szpilki, sandały czy tenisówki. Tym razem dostrzegł jedynie swoje własne adidasy, klapki i kilka par eleganckich, czarnych półbutów, tak zwanych „kościołowych”. Po turkusowych, dwunastocentymetrowych obcasach nie było ani śladu.
     Rozejrzał się pospiesznie po delikatnie lawendowych, wręcz wrzosowych ścianach. Nie było na nich ani jednej wspólnej fotografii, których powinno tu być przecież pełno. Sesja w Atelie, sesja dla Vouge’a, kilka prywatnych zdjęć z parku lub boiska, a nawet oryginał okładki SPORTBILD… Gdzie to wszystko się podziało? Brakowało nie tylko samych ramek, ale i również kołków rozporowych i gwoździ wbitych w ścianę. Nie było też dziur, które powinny po sobie zostawić.
     Ze łzami w oczach rzucił się do stojącego na prawo od łóżka regału. W amoku zaczął przeglądać tytuły znajdujących się tam książek, których było zdecydowanie mniej niż powinno. Z błaganiem przy powiekach modlił się, by natknąć się na jej notatki z uczelni, podręczniki do ekonomii, ćwiczenia z językoznawstwa, materiały pomocnicze do praktyk z bankowości, zeszyty do taktyk psychologicznych w marketingu bankowym. Cokolwiek, czego by nawet nie zrozumiał, a czego ona nie mogłaby przeoczyć. Nie znalazł jednak żadnej z książek, które co dzień nosiła pod pachą na wykłady ani nawet obyczajówki, do których lubiła zasiadać w samotności na schodach przy La Rambli lub w miękkim fotelu, czekając na jego powrót z treningu. Nie było ani dzieł Sparksa, ani Camusa. Zauważył jedynie LOLITĘ Nabokova, ale to nie była jej własność, a jego prezent. W dodatku chyba od niej samej.
     Dopadł szybko do wiszącej półki, na której znajdowały się płyty. Wytarłszy łzę o nadgarstek zabrał się za przeglądanie grzbietów okładek. Słuchali zupełnie innej muzyki, przez co szybko zorientował się, że w tym pokoju brakuje nie tylko jej książek, ale i nagrań. Nie było ani Guns’ów, ani Depeche Mode, The Who też nie ma… Gdzie Michael Bublé, którego namiętnie puszczała w aucie, aż płonęły mu uszy? A Regina Spektor? Gdzie są te wszystkie płyty, których nuty słyszał często na podjeździe, wracając późno do domu?
     Nie mógł dłużej na to patrzeć. Wybiegł z pokoju jak z procy, wskakując na drewniane schody.

     GDZIE JEST LOLITA?! Lolito?! Lolita, gdzie jesteś, proszę cię, pokaż mi się natychmiast! Patrz, dla ciebie prawie zabiłem się na schodach! Ale biegnę dalej. Dlaczego w całym domu nie ma ani jednej twojej rzeczy? Coś ty z nimi zrobiła? Odeszłaś i nic mi o tym nie powiedziałaś? Nie, nie mogłabyś odejść! No bo niby dlaczego? Czy nie dałem ci czegoś, czego potrzebowałaś? Czy byłem dla ciebie zły? Czy powiedziałem coś nie tak? Było ci ze mną źle? Jeszcze wczoraj sama opowiadałaś mi, jak bardzo mnie kochasz, czułem twoje ciało, a ty czułaś moje i umrę, jeśli zaraz znów go nie poczuję! Opowiadałaś, jak bardzo wkurza cię facet z ekonomii i denerwowałaś się tym kolokwium, które masz w przyszłym tygodniu, choć zaledwie kilka godzin dzieliło cię od egzaminu semestralnego. Lolito, przecież ty pocałowałaś mnie w szyję. Wiesz, jak ja uwielbiam, kiedy całujesz mnie w szyję? Jesteś wtedy tak bardzo moja, mojsza niż kiedykolwiek indziej. Uwielbiam, jak nasze zęby się o siebie obijają. Lolito, światłości mego życia, ogniu moich lędźwi, czemu ja do cholery cytuję Nabokova?

     Leo wpadł do kuchni, mało nie przewracając przy tym stojaka na parasole. Nie było nawet kubka z jej imieniem, który zawsze zostawiała na blacie z resztkami zimnej, niedopitej herbaty. Naczynia były na swoim miejscu, w pomieszczeniu panował przejrzysty porządek. Nie penetrował już szczegółowo każdego kąta: zacisnął zęby i nabierając powietrza w płuca odwrócił się, biegnąc jak szalony do małej łazienki na parterze – jednej z czterech w całym domu - o której całkowicie zapomniał. Przebiegł koło sofy, na której jeszcze przed kilkoma minutami leżał i na której często siedział z Lolitą, oglądając przy tym głupawe filmy. Jedli wówczas popcorn, a ta po dwudziestu minutach zasypiała mu na ramieniu. Wieczór kończył się tak, że owiniętą w koc dziewczynę zanosił po schodach do łóżka. Budziła się jednak na jego rękach i nie dawała mu spać jeszcze przez co najmniej godzinę po przeniesieniu jej do sypialni. Lubił to robić. Czuł wtedy, że jest najzwyklejszym człowiekiem na świecie.
     Pozostawiwszy za sobą przedpokój wbiegł do salonu, od razu skręcając w lewo ku niewielkiemu pomieszczeniu. Szarpnął klamką, zapalając drugą ręką światło. Półeczki pod lustrem i nad toaletką były niemalże puste. Brakowało damskich kosmetyków, toników, tuszu do rzęs, szamponu, cieni do powiek, pędzelków stojących w metalowym kubku, nawet żadnego balsamu do ciała nie było… Przy umywalce leżała pozostawiona w zapomnieniu szczoteczka do zębów. Szczoteczka Lionela, nie jej.
     Rzucił okiem na pojemnik pełen grzebieni i szczotek do włosów. Na żadnej z nich nie zauważył długich blond włosów, na które tak często narzekała. Twierdziła, że strasznie jej wypadają z powodu ich wrodzonej cienkości, której nie potrafiła w żaden sposób nareperować za pomocą specjalistycznej odżywki. Kiedy to mówiła, miała mokrą grzywkę, krótkie spodenki i poplamiony podkoszulek.
     Lionel był zrezygnowany. Panika urodziła w nim nagłą potrzebę poczucia jej drobnych kończyn we własnych ramionach, podsyciła tylko tęsknotę, której nie powinien czuć. Nie starał się również tamować swoich łez niezrozumienia. Doczłapał powolnymi krokami do kanapy, szurając piętami po dywanie. Jęknął, kiedy opadał na poduszki. Sięgnął do kieszeni dresu, by po raz drugi tego dnia wyciągnąć z niego swój telefon. Wystukał numer, nie bawiąc się w szukanie go na liście kontaktów. Ledwie złapał zasięg, a miła pani powiedziała mu z baskijskim akcentem, że dany numer nie istnieje.
     To pogrążyło go jeszcze bardziej. Zatarła po sobie każdy ślad, nawet ten najmniejszy. Nie natknął się na choćby przypadkiem pozostawioną przez nią gumkę do włosów, opaskę na nadgarstek, stanik leżący na poduszce, okulary przeciwsłoneczne rzucone na komodę, pomadkę do ust, wizytówkę fryzjera. Zniknęła z jego życia, tak po prostu. Czuł się pusty w środku. Kiedyś opowiedział jej o swoich obawach, że pewnego dnia, kiedy się obudzi, jej już nie będzie. Śmiała się wówczas jak w alkoholowym upojeniu i wymachując rzęsami jak chorągwiami całowała go w skroń jakby na przysięgę. Jej nagie ramiona były dla niego wystarczającym dowodem na to, że mówi prawdę. Nie mógł uwierzyć, przecież nigdy go jeszcze nie okłamała. To niemożliwe, anioły nie kłamią. Przecież wiedziała, że odejście od niego będzie jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Bo Leo nie umiał żyć bez swojej Lolity. Już nie.
     Wykręcił szybko inny z numerów, który również doskonale znał. Przewalił się szybko na plecy, spadając przy tym na podłogę. Nie miało to jednak żadnego większego znaczenia: brak komfortu fizycznego był nieodczuwalny przy tym psychicznym dyskomforcie, dzięki któremu nie wiedział, co dzieje się w jego głowie. Przyłożył telefon do ucha i w bezruchu czekał na odpowiedź z drugiej strony. Płakał coraz rzewniej i coraz bardziej jak dziecko.
- Słucham? – serdeczny, kobiecy głos odpowiedział mu już po drugim sygnale. Widocznie musiała gotować coś w kuchni, bo telefon stał u niej tuż przy zlewozmywaku.
- Mamo, pomóż mi – rzucił od razu, wycierając łzy w rękaw dresowej bluzy. Zapomniał dodać jakieś zapytanie w stylu „czy nie przeszkadza”. – Mamo, błagam cię, ja umieram.
- Lionel? – Celia najprawdopodobniej wytarła coś szybko ściereczką, by chwycić telefon obiema rękami. – Synku, co się stało?
- Lolity nigdzie nie ma – szepnął do mikrofonu. – Nie ma jej rzeczy, ubrań, książek, szczotki do zębów, perfum. Nie ma jej, mamo. Nigdzie jej nie ma.
     Odpowiedziała mu długa, wymowna cisza. Celia najwyraźniej porządkowała w głowie zasłyszane fakty. Choć wiedział, że od Barcelony do Rosario jest kilka tysięcy kilometrów, wystarczyło mu jej milczenie, by poczuć ją przy sobie. Mama zawsze wiedziała, jak go pocieszyć i co powiedzieć. Nie pomyślał nawet, że słowo ZAWSZE może mieć w tej chwili wiele różnych definicji i tym razem nawet ona nie znajdzie takich słów.
- Leo, ale... O kim ty mówisz, dziecko? – spytała, czego z jednej strony mógł się spodziewać, z drugiej zaś nie dopuścił do siebie tej informacji.
- Przestań chociaż ty! – krzyknął, czerwony ze złości i poirytowany jej postawą. Czuł, jak w jego żyłach rośnie nienawiść, której nie miał w kim ulokować. Mimowolny bunt pozwolił mu na chwilę uwierzyć, że to on ma rację. – Moja Lolita, moja kobieta, nigdzie jej nie ma!
- Kochanie… - wyraźnie próbowała coś powiedzieć, jednak jego desperacja nie potrafiła dopuścić jej do należytego słowa.
- Nie znalazłem po niej nawet jednego włosa, mamo. Dlaczego?
- Ale… w twoim życiu nigdy nie było żadnej Lolity.
     Gromy z jasnego nieba spadają na człowieka raczej niespodziewanie. Lionel zastygł w bezruchu czując, jak jego serce pokrywa się lodem, zamieniając się przy tym w kamień. Wstrzymał oddech i wciąż przytrzymując telefon przy uchu otworzył szeroko oczy, chociaż tak naprawdę niczego nie widział. Nie myślał w ciągu ostatnich minut o wielu rzeczach, które znacznie ułatwiłyby mu przyswojenie takiej informacji. Nie tylko nie miał na to czasu, ale i również najzwyczajniej w świecie nie chciał tego robić. Dopiero teraz zaczął składać kolejne fakty w całość, chcąc czy nie chcąc poddając się samorzutnym refleksjom. To wyjaśniałoby zachowanie Gabrieli, brak jej numeru, płyt, bielizny… Ale jeśli Lionel mówi, że coś jest niemożliwe, to tak jest w rzeczywistości. Nie ma na świecie bardziej realnego i namacalnego człowieka od niego.
- Jak to nie ma? – spytał piskliwym głosem. – Mamo, wy razem piekłyście alfajory…
- Leo, co ci się stało, na litość Boską? – Celia była równie przerażona, co on. Sytuacja, w której niespodziewanie się znalazła nie przerosła jej, a jedynie wystąpiła przed nią w postaci absurdu, z którego miała ochotę się zaśmiać. – Nie miałeś nigdy dziewczyny o takim imieniu, Słońce.
- Mamo, jestem z nią od trzech lat – powiedział znów tym samym, piskliwym głosem, nie starając się nawet wycierać płynących mu po policzku łez. – To moja kobieta, moja! Przytulałem ją jeszcze rano, kiedy wychodziłem z domu, a ona spała. Tyle razy byłem z nią w Rosario, mamo, nie wmawiaj mi, że jej nie ma! Uwielbiasz ją, tyle razy siedziałyście z piwem na ławce w centrum. Uszyłaś jej niebieską sukienkę. Mamo, przecież ja z nią chcę mieć dzieci, mamo, proszę cię, dlaczego ty mi mówisz takie…
- Lionel, uspokój się – rozkazała niemal. Słyszał, jak odkłada coś na blat, jakby brzdęk widelca. – Zupełnie nie wiem, co powiedzieć i o co ci chodzi. Lolita, co to w ogóle za imię?
- Nie wierzysz mi? – szepnął, jakby świat już się pod nim zawalił. Czuł, jak każdy kawałek materii odwraca się od niego plecami i pozostawia samego na dryfującym kawałku lodu. Zabolały go jego własne słowa, ponieważ z każdą chwilą uświadamiał sobie ich ukryte znaczenie. – Uważasz, że kłamałbym, mamo?
- Na pewno nie w takiej kwestii – przyznała. Westchnęła jak ktoś, kto tłumaczy małemu dziecku, że duchy nie istnieją. – Nie umiałbyś.
- No właśnie. Chcę ją z powrotem.
- Leo, jest mi tak niezręcznie… Naprawdę, ty nigdy nie miałeś w swoim życiu kogoś takiego. Nie wiem, co ci się stało, ale nie potrafię uwierzyć w twoje słowa, choć jesteś moim synem. To nierealne.
- Sugerujesz, że jestem stuknięty i mam podwójną osobowość albo Lolita to wymysł mojej wyobraźni?
     Po drugiej stronie zapanowała chwila ciszy, która bolała go bardziej niż słowa. Nie mógł już tego znieść, nie potrzebował więc zbyt wielu motywujących impulsów: nie męczył się nawet z przerwaniem połączenia, tylko od razu rzucił telefonem w stronę przeciwległej ściany. Płaski, ponoć niezniszczalny ekran roztrzaskał się w drobny mak, rozsypując na dywan kawałki tytanu, metalu i krzemu. Nie chciał słuchać dłużej bredni zwróconych przeciwko niemu. Po raz pierwszy od dawien dawna czuł się samotny. Bo wszyscy odwrócili się od niego twierdząc, że nie ma czegoś, w co pokładał całą wiarę swojego istnienia. To tak, jakby w jednej chwili wyrwano mu serce.
     Tak bardzo chciał ją zawołać. Nie miał tylko pewności, czy przyjdzie.

     Ludzie w Barcelonie są różni. Jeśli komuś ewidentnie by się nudziło, mógłby podzielić ich na grupy wedle takich kryteriów, jakie tylko przyjdą mu do głowy, bo choć mieszkają tu ludzie jak wszyscy inni na świecie, po poddaniu ich jakiemukolwiek eksperymentowi wyniki będą zupełnie inne niż w pozostałych częściach Katalonii, Hiszpanii, a nawet Europy. Każda grupa dzieliłaby się na inne, coraz mniejsze i mniejsze i nawet wówczas pozostałaby cząstka, której nie zaklasyfikowano by do żadnej innej. No chyba, że i jej nadano by jakąś nazwę, ale to mijałoby się już z celem. Przy takim na pierwszy rzut oka bezsensownym zabiegu można zauważyć, że między ludźmi więcej jest różnic niż podobieństw, ale istnieje jedno jedyne kryterium, w którym powstałaby tylko jedna grupa. Każdy z nich bowiem boi się chodzić samemu nocą przez las. Sama myśl, że ktoś może znaleźć się nagle w środku boru przy wrzosowisku napawa ich przerażeniem. Nie boją się jednak napastnika, dzikiego zwierzęcia czy żywiołu: boją się samych siebie. Wiedzą, że w promieniu kilku kilometrów nie ma nikogo gorszego od własnego odbicia w tafli stawu i to jest niepokojące.
     No chyba, że trafi się człowiek, któremu już wszystko jest obojętne. Ale wtedy znów musiałby powstać podział na grupy, a to znowuż mija się przecież z celem. Niemniej jednak są i tacy ludzie: ci, którzy nie potrafią żyć na warunkach zbudowanych przez kogoś, kogo nie ma. W sumie to można nazwać ich grupę jakoś w stylu BEZ NAZWY, bo ich myśli są tak przezroczyste, że nie daje rady ich odczytać. Myśli przezroczyste jak duchy, które pozostają po tym, jak człowiek nie wraca do domu.
     W kremowej willi nie paliło się żadne światło i to było dziwne. Dom, który wiecznie oświetlał podjazd widoczny nawet z odległości kilku kilometrów tym razem stał cicho i nie rzucał się w oczy. Otwarte na oścież drzwi wejściowe jeszcze bardziej podsycały atmosferę horroru i smak powietrza w sposób, którego można pozazdrościć. Gerard przymknął je, gdy tylko znalazł się w środku i poprawiając kołnierz czarnej, skórzanej kurtki podszedł do znajdującego się na pograniczu kuchni i salonu blatu. Miał w zamiarze rozejrzeć się po pomieszczeniach, jednak gdy tylko spojrzał obojętnie na dywan, cofnął się odruchowo, cudem unikając kontaktu ze stojącą przy komodzie lampą.
- ¡Cojones! – wyrwało mu się. Lionel leżał na brzuchu z rozłożonymi rękami i głową skierowaną w stronę schodów. Oddychał spokojnie, tylko oczy miał nieobecne. Był jednak ciałem, choć tego nie chciał.
- Odejdź – szepnął tak cicho, że gdyby Piqué nie chciał go usłyszeć, nie usłyszałby. – Ty też mi nie wierzysz.
     Gerard westchnął głęboko, zapalając górne światło. Popatrzył przez chwilę w sufit, po czym usiadł w rozkroku na brzegu kanapy, tuż przy rozrzuconej w nieładzie głowie kolegi. Kiedy stwierdził, że nic mu nie grozi i na pierwszy rzut oka wszystko z nim pod kątem fizycznym w porządku, szturchnął go czubkiem buta w żebra. Zero reakcji. A to nie było do niego podobne nawet w sytuacji, gdy miał pretensje do całego świata.
- Czy ty masz pojęcie, jak nas wszystkich przestraszyłeś? – choć nie wiedział, czy wypada mu zacząć od takich słów, przypomniał sobie, że jedną z głównych cech jego osobowości jest nieprzyzwoita bezpośredniość. Chciałby w sumie nakierować jakoś na temat, niemniej jednak nie za bardzo wiedział, z której strony powinien go podchwycić. – Nawet ja. To do mnie niepodobne. A Gabriela to już w ogóle chodzi po domu i nie wie, co ze sobą zrobić. Nie odłożyła słuchawki, póki nie upewniła się, że do ciebie zajrzę. W jej stanie nie powinna się tak denerwować.
     Umilkł. Leo nie odpowiedział mu ani słowem, tylko bez przerwy wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. Na jego twarzy odgniotły się frędzle beżowego dywanu. Nawet oczami nie mrugał: wyglądał jak wykuty z kamienia. Gdyby w tym momencie do jego domu weszła grupa złodziei i zaczęła wynosić mu rzeczy, nie ruszyłby się. Nic by nie zrobił. Niech kradną coś, co jest, skoro ukradli już coś, czego nie ma.
- Así no se hace…
- Nie wierzysz mi – powiedział ostro, a jego lewy nadgarstek drgnął niebezpiecznie. – Nie wierzysz mi tak, jak cała reszta. Bo nie wierzysz, prawda?
     Gerard westchnął.
- Chciałbym ci wierzyć – przyznał. – Chciałbym ci powiedzieć, że cię rozumiem, ale nie umiałbym skłamać, bo de facto nie mam pojęcia, o co ci chodzi. To ty zrozum nas.
- Nikt mi nie wierzy – powtórzył po raz kolejny, przełykając cicho ślinę. – Jestem z tym kompletnie sam. I nikt niczego nie wie. Nie chcą mi powiedzieć, gdzie ona jest. Dokąd mi ją zabrali.
     Przez pokój przeleciały wiązki zimnego wiatru pochodzącego z nie zamkniętego okna przy wieszakach. Gerard wstał, by je zamknąć, a w drodze do niego postanowił, że obierze inną taktykę. Sam był ciekaw tego, co Lionel ma do powiedzenia nie tylko mu, ale i całemu światu.
- Ona jest, czuję ją – wysmędził pod nosem. Zauważył, że w pomieszczeniu robi się ciepło, kiedy jego kolega z drużyny zamyka okno. – Czuję całym sobą jej obecność. Ona istnieje i nikt nie wmówi mi, że to, co działo się przez ostatnie trzy lata było tylko iluzją i jedną wielką imprezą w mojej głowie. Nie postradałem zmysłów. Tymczasem nawet moja mama płacze twierdząc, że jestem chory na umyśle. Nie chcę, żeby niepotrzebnie płakała, bo Lolita przecież istnieje.
- Lolita, co to w ogóle za imię – prychnął.
- Wszyscy tak mówią. A przecież jest piękne.
     Gerard usiadł z powrotem na brzegu sofy. Czuł się dziwnie wiedząc, że patrzy na niego z góry. Zdał sobie nawet sprawę, że gdyby zamienili się miejscami, jako leżący wśród własnej wyobraźni człowiek czułby się niekomfortowo w takim położeniu. To tak, jakby uważał się poniekąd za kogoś lepszego. Pokręcił więc głową i wyciągnął nogi w przód, by usiąść po turecku obok niego. Pochylił się nawet, by dać mu do zrozumienia, po co tu przyszedł i że mimo wszystko jest po jego stronie. A przynajmniej chciałby.
- Jaka ona jest? – spytał nie wiedząc, czy stąpa po bezpiecznym gruncie. Inne pytania wydawały mu się jednak jeszcze mniej trafne. Grał na czas.
- Jest piękna, przecież wiesz – Leo na samą myśl uśmiechnął się do siebie, co wpompowało w niego nieco życia. Na jego policzkach pojawiły się drobne rumieńce, będące efektem powracającego krążenia. – Ma długie blond włosy, choć w zasadzie ten blond jest dość ciemny. Ma szare oczy, ale to nie kolor jest istotny, tylko fakt, że cię w każdej sytuacji rozumieją. Chodzi w wysokich obcasach, boi się burzy, choć za każdym razem zapewnia, że jest inaczej, gryzie końcówkę ołówka, kiedy się uczy, ustawia szklanki na suszarce do góry dnem, a kiedy boli ją głowa, to bierze zawsze trzy tabletki zamiast jednej, bo inaczej jej nie pomaga.
     Piqué poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. Miał wrażenie, że znalazł się w środku sceny kręconej do horroru, w której to ma przed oczami opętanego przyjaciela. Im dalej mówił, tym szerszy widział uśmiech na jego twarzy. I nie był to taki zwykły uśmiech, tylko sztuczny, niezdarny, nie wyćwiczony… Gdyby tylko mógł, wybiegłby z jego domu.
- Powiem szczerze, że boję się ciebie – przyznał Gerard, chowając dłoń pod kurtkę. Nie chciał, by zobaczył, że drży. – Stary, czuję się jak w thrillerze psychologicznym. To niesamowite. A wszystko to, co mówisz, nie jest możliwe.
- Przecież ty też ją lubisz, a ona lubi ciebie – ciągnął dalej nieświadomy tego, jak wielki strach pali się w oczach jego rozmówcy. – Opowiadałeś jej dowcipy o blondynkach, wysyłałeś je jej nawet o trzeciej nad ranem. A ona mimo wszystko wycierała twoje rzygi ze ściany, kiedy się upiłeś. Naprawdę tego nie pamiętasz?
- Lionel, nie ma Lolity, uwierz mi proszę – głos Gerarda zaczął się łamać, a on próbował sięgnąć po ostateczność. Stwierdził, że przedstawienie faktów w prostych zdaniach jest jego wyjściem ewakuacyjnym. Niepewnym ruchem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni podszewki nieduży, lekko zużyty od rzucania po kątach telefon. – Potrzebujesz pomocy, Leo… Muszę zadzwonić po pomoc.
- I co im powiesz? – spytał, ledwie poruszając ustami.
     Piqué zastygł w bezruchu. Miał rację. Nie dość, że nie wiedział, do kogo zadzwonić, to w dodatku nie miałby pojęcia co powiedzieć. Pospiesznie schował telefon do kieszeni, wyciągając chwiejną rękę w kierunku głowy Lionela. Dotknął jego włosów i w pierwszym odruchu nawet cofnął dłoń, jednak nie zanotowawszy żadnej reakcji położył ją na jego czole. Przesunął ją do tyłu, głaszcząc przy tym jak małe dziecko. Kiedy był mały, mama tak go uspokajała w sytuacjach, gdy czegoś się bał. Tak bardzo chciał powiedzieć mu, że rozumie i że pomoże ją odnaleźć, kimkolwiek by nie była.
- Wiesz, co to znaczy kochać? – spytał egzaltowany Leo, przymykając oczy. Wyglądał, jakby coś ciążyło mu na sercu.
- Mam Shakirę – przypomniał mu, nie przerywając czułego, matczynego gestu. – I mogę jej dotknąć.
- Ja Lolity też dotykałem – powiedział jakby przeczuwając, do czego zmierza i chcąc zaprzeczyć jego słowom jeszcze nim zostałyby wypowiedziane. – Dotykałem jej nawet dziś i wczoraj. I przedwczoraj. I przez parę lat co dzień, co noc, co wieczór, co rano. Wiem, co to znaczy.
- I po czym wnioskujesz, że istnieje, kiedy wszyscy są przeciwko tobie? – zapytał na odczepnego.
- Bo wspomnień nikt mi nie zabierze – przyznał uparcie. – Nie wiem, dlaczego nie ma jej rzeczy. Nie znalazłem ani jednego włosa, choć szukałem. Niczego nie rozumiem, jestem tylko słabym człowiekiem, który robi błędy. Ale czy w moim domu panowałby taki porządek? Tu jest wszystko poukładane. Lolita sprzątała w sobotę, cały dzień biegała w bandanie na czole i ścierała kurze.
- Antonella – Gerard zmarszczył czoło. – To Antonella.
- Jaka Antonella? – spytał jakby wybity z rytmu. Wszystko wskazywało na to, że naprawdę nie wiedział, o kogo chodzi. To wprawiło go w niemałe zakłopotanie.
- Twoja Antonella.
- Ty masz mnie chyba za idiotę. Nie mam żadnej Antonelli. Mam Lolitę.
     W tym momencie Gerard zdał sobie sprawę, że cała czekająca ich rozmowa będzie trudniejsza, niż przypuszczał. Jako osobie obeznanej i przyziemnej nie mieściło mu się w głowie, że Lionel tak bardzo wierzy we własne słowa, w dodatku nie mające według niego żadnego punktu zaczepienia w rzeczywistości. Wszyscy powtarzają mu to samo, a on nadal wiedział swoje i zachowywał się jak ktoś, kto w jednej minucie jak za dotknięciem magicznej różdżki postradał zmysły. Czuł, że sytuacja stale się pogarsza, w dodatku nie potrafił w żaden logiczny sposób temu zaradzić. Po raz pierwszy w życiu stał się bezsilny. Na boisku wierzyli w niego do ostatniego gwizdka, a tu mógł jedynie siedzieć i nie przerywać bezradnego głaskania. I niczego nie był już pewien. Przecież jeszcze wczoraj był najnormalniejszym, do bólu zwykłym kumplem, z którym założył się o wynik towarzyskiego spotkania Doniecka z Arsenalem.
- Każdą chwilę z osobna, każdą oddzielnie pamiętam – westchnął Leo, a w zasadzie wydukał w dywan, do którego miał przyciśnięte usta. Jego wypowiedzi stawały się coraz mniej składne. – Nie opuściła żadnego mojego meczu. No może raz, kiedy była na tyle chora, że trafiła do szpitala, bo zemdlała w centrum handlowym. Nie wmawiaj mi, że wtedy się o nią nie martwiłem. I że każda cząstka, która wyrażała uwielbienie jej obecnością była zmyślona.
- To wszystko jest takie absurdalne – jęknął Gerard, ponownie głaszcząc go po włosach. Sytuacja przerosła już dwukrotnie jego prawie dwumetrowe ciało. Zaczynał rozumieć, jak czuje się mały człowiek, którego przygniatają problemy. – A ja nie umiem sobie nawet wyobrazić, co ci siedzi w głowie. Tego, dlaczego myślisz, że Lolita jest postacią realną. I tak bardzo wierzysz we własne słowa, że nie czuję już żadnego impulsu, serce roztrzaskało mi się o żebra.
- Czy według ciebie można rozmawiać ze zmarłymi? – spytał nagle, mrużąc oczy jakby z bólu. – Czy oni mogą mnie usłyszeć, a żywi ludzie nie będą na mnie krzywo patrzeć?
     To było jedno z najtrudniejszych pytań, na jakie przyszło znaleźć mu odpowiedź.
- To chyba żaden wstyd siedzieć nocą na ławce w parku i gadać w samotności do gwiazd jak psychopata – zaczął Piqué, nie mając w głowie jeszcze ostatecznego zarysu wypowiedzi. – Ludzie tęsknią, a to rzecz jak najbardziej normalna. Nie oglądałbym się za kimś, kto na cmentarzu rozmawia z nagrobkiem, a w zasadzie prowadzi monolog w jego obecności. To umacnia w postanowieniach i przekonuje, że ci, których kochamy nigdy tak naprawdę nie odchodzą. Bo wiesz, ludzie odchodzić w zwyczaju nie mają, oni po prostu z czasem znikają.
- Grób – prychnął ironicznie, co sugerowało, że sam nie radzi już sobie z własnymi emocjami. – Nawet nie ma grobu. Nie mogę jej odwiedzić ani przynieść ulubionych kwiatów. Nie mam zdjęcia, by na nie popatrzeć. Nie mam bluzki, by powdychać jej zapach. Niczego nie mam.
- Nie rozumiem, jakim cudem wpoiłeś sobie w umysł jej osobę tak mocno, że nie wierzysz w świat i ludzi ciebie otaczających. To niedorzeczne. Nie, ja nawet nie wierzę w to, że ty nie wierzysz. To nie dzieje się naprawdę.
- Pamiętam, jak grała na pianinie, które stoi w Rosario. Nie wiedziałem, że potrafi grać. Oddałbym wszystkie skarby świata, by jeszcze raz usłyszeć, jak kostki w palcach strzykają jej od uderzania w czarno-białe klawisze.
     W oczach Gerarda pojawiła się czarna jak noc bezradność. Im dłużej słuchał, jak opętany przez demona Lionel opowiada z pasją o krzykliwym kolorze paznokci Lolity, tym bardziej nie wiedział, jakich argumentów powinien użyć. W pewnym momencie sam nawet zaczął wątpić w to, że jego uparta postawa jest kwestią burzy w głowie. Zastanowił się przez chwilę, czy może rzeczywiście istnieje ktoś taki jak ona w pełnej swej okazałości. Przecież Leo nie umiałby powiedzieć otwarcie o czymś, co nie istnieje. W takim razie dlaczego nagle z dnia na dzień ubzdurał sobie, że rzeczywistość wygląda tak odmiennie? Skąd wziął te wszystkie opowieści, sytuacje, zdarzenia? To było dużo gorsze niż dobrej klasy horror. A co, jeśli on ma rację, a wszyscy inni kłamią?
- Słuchanie tego, jak mówi było najlepszą rzeczą, jaka spotkała mnie w życiu – szepnął sam do siebie. – Kocham ten asturyjski akcent w jej głosie, który wyniosła z domu. Jej głos płynie jak woda, a miejscami nie sposób ją zrozumieć, bo rzeki bywają przecież rwące. Kiedy mówi po hiszpańsku i się boi, przeciąga samogłoski. Ale prawdziwą poezją jest jej kataloński i szybko urywane dźwięki pojedynczych sylab. Mam wrażenie, że na mnie krzyczy, choć opowiada mi o tym, jak wspaniale minął jej dzień.
     Leżący na dywanie rozbitek nieprzerwanie balansował między pewnością, że wszyscy kłamią a czymś w rodzaju pogodzenia się z faktami, do czego jednak ostatecznie nie dochodziło. Niczym osioł upierał się przy swoim twierdząc, że kocha Lolitę najbardziej na świecie. Od trzech lat.
- Skoro jej nie ma – zaczął znów Leo, próbując podnieść się na wyciągniętych rękach, z czego szybko zrezygnował z powodu psychicznego wycieńczenia – to może ja też nie istnieję? Nie ma mnie tak, jak nie ma jej wszystkich rzeczy?
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jesteś – szepnął Piqué, odsuwając od niego swoją dłoń. Przestał go głaskać. – I tak bardzo nie wiem dlaczego.
- Ale to inna sprawa, gdy ktoś nie żyje, a gdy kogoś po prostu nie ma – ciągnął dalej jakby ignorując jego obecność. Prowadził podprogowy monolog, który był dla niego wszystkim, co mu pozostało. – Jeśli ktoś umrze, to wiemy, co się z nim stało. Ale znika się bez powodów. W dodatku nikt mi nie wierzy, nawet własna matka. I wmawiacie mi, że jestem związany z inną kobietą. Wstyd mi za was, nigdy nie zdradziłbym ideologii, jaką jest moja Lolita. To takie absurdalne, przecież każde z was ją zna, a teraz nagle nikt nie pamięta o jej istnieniu. Mam tylko ją. Jesteście przeciwko mnie, a ja nie mam pojęcia dlaczego. To wy jesteście chorzy, nie ja. Powinienem was nienawidzić.
- A może to w tobie samym coś umarło? – rzucił Gerard nie za bardzo wiedząc, jaki sens ma dalsza rozmowa.
- Po raz ostatni wmawiasz mi, że jej nie ma – syknął przez zęby w ramach groźby, raniąc sobie dłonie szkłem, które nie wiadomo skąd znalazło się w postaci odłamków między frędzlami beżowego dywanu. – A ja po raz ostatni ci zaprzeczam. Lolita jest tak samo prawdziwa, jak moja rozpacz po jej stracie.
     Słychać było, jak szalejący na zewnątrz wiatr szumi wśród cyprysowych drzewek. Ale tylko Leo wiedział, że posadziła je delikatna, kobieca ręka. Światło stawało się coraz ciemniejsze, a Gerard przestawał oddychać.
- Wolałbym, żeby odeszła ode mnie przepełniona nienawiścią, bo wówczas mógłbym ją błagać, by do mnie wróciła – powiedział na zakończenie, zamykając oczy, by móc ją ponownie zobaczyć. Pomyślał również o tym, że chciałby być niewidomy, bo ci, którzy nigdy nie zaznali obrazu mają większe pole do wyobraźni, która podobno bywa nieskończona. Nie wiedzą, jak wygląda Wszystko i Nicość, przez co są w stanie wyobrazić sobie rzeczy, których nie ma.

- Nie martw się, ja nadal im nie wierzę, że ciebie nie ma.
     Na niebie, które rozciągało się nad Barceloną jak perski dywan, niczym uliczne latarnie zaczęły po kolei zapalać się pojedyncze gwiazdy. Im ciemniej było, tym więcej świecących punkcików pokrywało kosmiczny materiał. Wszelkie ptactwo ucichło, gwar miasta stawał się coraz mniej słyszalny. Można by rzec, że został w tyle jako podkład muzyczny.
     Lionel stał w samych spodenkach kąpielowych, oparty dłońmi o metalową balustradę. Był tak obojętny na całe swoje otoczenie, że nie zwracał nawet uwagi, iż od wyściełających podłoże kafelek bije niewyobrażalny chłód. Zostawił za sobą otwarte drzwi balkonowe, przez które wiatr wrzucał kolejne podmuchy powietrza i sprawiał, że śnieżnobiałe firanki trzepotały na wszystkie strony. Sam mężczyzna wyglądał jak zwykle, nie zaszły w nim żadne widoczne zmiany. Jedyną, niepodobną do niego rzeczą była postawa z zadartym podbródkiem. Patrzył w górę, ogarnięty spokojem i majowym wieczorem.
- Chciałbym ci coś opowiedzieć, ale obawiam się, że brakuje słów, by to wszystko wyrazić – szepnął pod nosem, nie odrywając wzroku od coraz wyraźniejszego księżyca w nowiu. – Nawet tego nie namaluję, bo nie ma takich kolorów. Patrzę więc w gwiazdy z nadzieją, że gdzieś robisz to samo.
     Coś za jego plecami zaszeleściło. Odwrócił się odruchowo. Krzątająca się wewnątrz domu brunetka z ciemną karnacją pokręciła głową, jednak nie przerwała mu jego kontemplacji. Choć nigdy nie mieszkała razem z nim, czuła się zobowiązana do tego, by mu towarzyszyć. Zmierzyła więc ku schodom prowadzącym na dół, by zostawić go samego. Po schodach, po których na co dzień dreptały stopy o wiele mniejsze od jej własnych i tak blade jak białe światło.
     Westchnął. Nie to chciał zobaczyć. Zagubił się w swojej głowie tak bardzo, że nie miał odwagi szukać z niej już żadnego wyjścia. Stwierdził, że w takim razie pozostanie w niej na całą wieczność i choćby nie wiem co się stało, nigdy nie zaakceptuje wmawianej mu rzeczywistości. Pochłonęło to znaczną część jego czasu, a zrządzenie losu chciało mu koniecznie pokazać, jak bardzo słabym człowiekiem się urodził. Ale pamiętał o kobiecie w blond włosach, która uświadomiła mu, że wcale tak nie jest. Był jej dozgonnie wdzięczy, a największym psychicznym dyskomfortem stał się dla niego fakt, że nie ma jak jej za to podziękować.
- Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy – powiedział otwarcie, uśmiechając się do najjaśniejszej z gwiazd. – W kolejnym życiu cię odnajdę.
     Obróciwszy się na pięcie wszedł wolnym krokiem do domu, bez pośpiechu zamykając za sobą drzwi.