wtorek, 23 kwietnia 2013

Najmniejsza lolita na świecie

OPOWIADANIE 15

Hasła: każde życie jest bezcenne, wyjątki zamieniają się w powszedniość, są uczucia, które nie mają miary i to właśnie jest ich miara, niesamowitość siły ludzkiej, przekład moralności ponad „receptory bólu psychicznego”, siła wolnej woli


     Ludzie najczęściej pytają, dlaczego w amoku idealnej nowoczesności musi istnieć coś takiego jak nie-sprawiedliwość. Tego pojęcia pod żadnym pozorem nie należy mylić z niesprawiedliwością – są to bowiem tak odległe od siebie rzeczy, że nikomu za życia nie udałoby się przejść pieszo trasy dzielącej jedno od drugiego. To tak, jakby pomylić schody z monoklem, pomarańczę z podręcznikiem do rozszerzonej matmy czy telewizor z Santiago Bernabéu. Niesprawiedliwość do ciąg losowych zdarzeń niezgodnych z naszymi założeniami, o których istnienie obwiniamy Boga, sąsiada, kota albo pogodę: kogokolwiek i cokolwiek, byleby nie samego siebie. To określenie jest bardzo bliskie ludziom, bo któż z grona szanujących się przyzna się do błędu, skoro na wyciągnięcie ręki ma tysiące innych potencjalnych winowajców? Sam sobie jest ostatnim, kogo mógłby posądzić o własne błędy. To czym zatem jest nie-sprawiedliwość? W Barcelonie jest to zwykły śnieg, który spada na ludzi w najmniej spodziewanym momencie, a brodząc w nim po kostki uświadamiamy sobie, że coś jest nie tak, czego jednak precyzyjniej nie lokalizujemy. Jesteśmy wówczas bliżej człowieczeństwa niż w trakcie wpadania w nienawiść.
     To nie jest sprawiedliwość, lecz do niesprawiedliwości też nie należy. Ani do tak-sprawiedliwości. Ale śnieg w Barcelonie to rzecz bardzo rzadka. A skoro nie-sprawiedliwość jest śniegiem, to gdzie w tym mieście podziali się ludzie?
     W pierwszej kolejności wyłączyła głos. Nie mogła już dłużej słuchać naciąganych sylab, które wzbudzały w niej nie tyle wątpliwości, co strach. Barwa głosu komentatora poruszała jej myśli jak wiatr chorągiewkę, przez co gubiła się we własnej rzeczywistości. Jeszcze przed chwilą czuła, że wszystko jest na swoim miejscu. To niesamowite, jak jedna chwila potrafi zmienić bieg wydarzeń. Jeden błąd, którego nie da się cofnąć nawet za cenę nie tyle życia, co własnego serca. Ramiona piekły ją od niekontrolowanych ruchów i płynącej w nich gorącej, wzburzonej krwi.
     Obserwowała uważnie trajektorię lotu piłki na bezdechu. Zupełnie, jakby zapomniała, jak się oddycha. To była jedna z tych chwil, w których „po pół godzinie stwierdzamy, że minęło pięć minut”. Ale jej napięte mięśnie niczego nie zmieniły: wyłączyła obraz jeszcze przed końcem akcji. Zaufała na tyle swojej intuicji, by wiedzieć w zupełności, że to koniec. Że niczego już nie ma. Że wszystko jest czarne.
     Drobne rączki Lolity ogarnęły dreszcze irytacji. To wszystko przez tą sytuację, w jakiej się znalazła: była na siebie zła, że nie potrafi działać za pomocą telepatii i obarczała się całą winą, która wymierzona w nią nie miałaby przecież żadnego sensu. Zacisnęła pięści i położywszy je na kolanach siedziała tak jeszcze przez kilka krótkich chwil, nim wstała i wykonując równie drobne kroki podeszła do okna. Zaplątała ręce w tyle i wyjrzała na taras, na którym stał tylko jeden samochód. Poczuła pustkę, której nie dało się opisać: wiedziała, że jest w nieodpowiednim miejscu, choć z drugiej strony miała świadomość, że inaczej być nie mogło. Jej psychikę gniotła myśl dziecięcego słowa CHCĘ: chcę tam być, już, teraz, natychmiast. Tam, gdzie mnie potrzebują. Ale mama zabrania. Jedna i druga.
     Wzdrygnęła się jednak na myśl, co też dopiero może czuć Lionel.
     Przecież on musiał umierać.
     Lolita przymknęła oczy. Duszność salonu i ciemność bijąca z dworu nie były w stanie zakłócić jej duchowej kontemplacji. Nie potrafiła jednak wyzbyć się z pamięci sceny, którą umyślnie urwała za pomocą wyłączenia odbiornika. Niezbyt trudnym zadaniem było dla niej dopowiedzenie zakończenia tej historii: zabolało ją serce, kiedy piłka rzucona z rzutu karnego odbiła się od słupka.
     Poprawka: zabolały ją oba serca.

     Kiedy drzwi wejściowe uchyliły się, salon wypełnił żar słońca i lód złamanego pasją człowieka. Lolita wiedziała, że prędzej czy później musi podnieść wzrok znad książki, starała się jednak przedłużyć tą chwilę jak tylko się da. Mozolnie zsunęła z nosa okulary do czytania i odłożyła je delikatnie na leżącą obok poduszkę okrytą wykrochmalonym materiałem. Westchnęła bezgłośnie i nabrała powietrza w płuca, czego dość szybko pożałowała. Przytuliła zamkniętą już książkę do serca, jakby była co najmniej metalową tarczą. Są jednak ostrza, które przebiją każdy materiał – nawet ten utkany ze słów.
     To był bez wątpienia najsmutniejszy widok, z jakim przyszło jej się zetknąć. Lionel stał w progu podparty o framugę z dębu w białej okleinie ze spuszczoną głową. Wyraźnie unikał kontaktu z płomieniem zawartym w jej spojrzeniu. Przewieszona przez ramię torba upadła mu na podłogę, zniekształcając jej brzegi w nienaturalny sposób. Bił się z samym sobą: widać było, że jeszcze nigdy nie czuł się tak bardzo rozdarty. Pragnął wyciągnąć ręce i zmaterializować jej wzrok we własną tęsknotę, jednak z drugiej strony nie chciał, by jego parszywe ciało zetknęło się z kimś takim jak ona. Z aniołem, którego zawiódł. Którego zmusił do upadku.
     Leo niczym półprzytomny przeczołgał się w stronę beżowej kanapy, na której leżała Lolita przykryta po pas kocem. Zastanawiał się przez chwilę, czy jest w ogóle godzien podejścia do niej i rzucenia jej się do stóp: myśl, że kogoś zawiódł nie pozwalała mu normalnie funkcjonować i wyłączała wszystkie zmysły w jego drobnym organizmie po kolei. Z palącymi od żalu powiekami usiadł przy niej i bez podnoszenia wzroku ułożył policzek na jej nodze tak, by nie tylko ukryć przed nią twarz, ale także przyłożyć ucho do jej brzucha.
     Lolita popatrzyła na niego z góry nie wiedząc, jak zareagować. Ostatecznie uniosła książkę do oczu wiedząc, że i tak nie przeczyta już ani słowa.
- Przepraszam – wyszeptał z kulą w gardle. Już miała odpowiedzieć mu, że nic się nie stało i że wcale nie ma za co przepraszać, niemniej jednak w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że to wcale nie ją przeprasza. To ukłuło ją nie tyle w serce, co w jej własną podświadomość. Przełknęła ślinę i jedną z drżących dłoni wplątała mu we włosy, drugą zaś odsunęła od siebie wraz z książką, której okładka zużyta była od częstego czytania.
- Jak to jest wygrać wojnę? – spytał znienacka głosem przyduszonym i nienaturalnym. Był nieprawdopodobnie bezwładny i wyglądał, jakby się poddał. Czuł, jakby zawiódł. W dodatku nie Lolitę. Nie tą.
- Nigdy żadnej nie wygrałam – odszepnęła niepewnie, spoglądając instynktownie przed siebie. Zerwał się lekki wiatr, palemki posadzone przy zejściu do garażu kiwały się na boki, co jakiś czas muskając długimi liśćmi o biały żwir tarasu. – Choć w sumie każdy dzień jest nową walką. Kiedy otwieramy oczy następnego dnia, już na wstępie wygrywamy.
- To miała być jedyna rzecz, którą miałem okazję dla ciebie zrobić. Teraz już za późno. Przepraszam.
- Nie mów do niej – Lolita nie mogła powstrzymać się przed uronieniem łzy, kiedy poczuła, jak ślina Lionela przebija materiał jej bluzki i tym samym skleja ją ze skórą na jej brzuchu. Zacisnęła zęby, patrząc twardo przed siebie. A palmy jak szumiały, tak szumią nadal.
     Leo obrócił głowę tak, by móc na nią spojrzeć.
- Ile? – spytał. Poczekał, aż Lolita przełknie ślinę i uraczy go spojrzeniem, które zabija z przepełnienia bólem.
- Dwa, góra trzy dni – odpowiedziała, starając się zachować trzeźwość umysłu. Nie szło jej to najlepiej. – Lekarz powiedział, że nic nie da się już zrobić. Pozostało mi tylko czekać, aż sama stwierdzi, że już czas odejść.
     Mężczyzna przyłożył dłoń do brzucha dziewczyny. Przesunął nią ostrożnie w obu kierunkach, starając się poczuć cokolwiek, co mógłby nazwać zmaterializowaną nadzieją. Ale nie poczuł nic. W jego ustach znów zrobiło się gorzko.
- Po raz kolejny nie trafiłem do bramki – przyznał. W dodatku nie mówił o wydarzeniach dnia poprzedniego, których świadkami była znaczna część ludzi, którzy pokładali w nim swoje nadzieje. – Palę się. Jak moje gole.
- Nie obwiniaj się. Anioły też czasem łamią skrzydła.
- A ludzie łamią słowa, i co z tego?
     Lolita zauważyła, że palemki przestały się kołysać, a niebo przybrało barwę spranej szarości. Już nie płakała.
- Czasami zastanawiam się – zaczął Leo, ponownie przykładając wilgotne usta do napiętego brzucha Lolity – jak można kochać kogoś, a nie siebie. Dlaczego my ludzie robimy sobie takie rzeczy?
- Ciiii – uciszyła go. – Nie mów przy niej takich rzeczy. Boi się.
     Oboje zamilkli na jakiś czas, przygryzając wargi i powstrzymując się przez żałosnym płaczem nie tyle przez sobą, co przed nią. Chcieli dać jej dobry przykład choć ten jeden raz. Póki oboje jeszcze ją czują.

     Deszcz uderzał złośliwie o parapet, próbując skupić na sobie całą uwagę Lolity. Zdecydowała się wreszcie przycupnąć na zimnym grzejniku pod ogromnym oknem, spoglądając leniwie i pusto przed siebie na drogę prowadzącą do miasta. Wielkie krople przypominały jej, jak małym człowiekiem jest w ich obliczu. Zdała sobie również sprawę, że całe dotychczasowe życie mówiła o tym, iż kocha deszcz, a mimo to chowała się pod parasolem. Teraz miała ochotę poddać się jego wpływom i nie licząc na nic wyjść do ogrodu. Tylko jej rozsądek – a w zasadzie jego resztki - wołały o pomstę do nieba nie wiedząc, czy takowe w ogóle istnieje.
     Od kilku godzin żadne z nich nie opuściło salonu w obawie, że każda chwila może być tą ostatnią, której nie chcieli przegapić.
- Co jest większą miłością, Lolito? – Lionel odezwał się zza jej pleców po niekończącym się milczeniu. Wciąż leżał na kanapie w głową w poduszkach, przez co ta nie usłyszałaby go, gdyby dźwięk jego głosu nie był czymś, czego w tęsknocie nasłuchiwała. Napawał się resztkami ciepła, które zostawiła po sobie w fałdach koca i zapachem, z którym identyfikował własny byt. – Jeśli z miłości chcesz zabić siebie samego czy jeśli z miłości chcesz zabić kogoś innego?
- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam – odparła, nieprzerwanie biegając wzrokiem po kroplach, które rozpłaszczyły się na szybie i obserwując, która z dwóch wybranych szybciej spadnie na dół. To była jej ulubiona zabawa z dzieciństwa, kiedy z powodu deszczu nie mogła wyjść na podwórko. – Ale zmierzam raczej ku wnioskom, że albo obie są sobie obrzydliwie równe, albo obie w ogóle nie istnieją.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz? – Leo po raz pierwszy obrócił się twarzą do niej. Powitał go jedynie widok jej pleców i włosów spiętych w bardzo wysoki kok… Dokładnie taki, jak w dzień, kiedy był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Beznadziejnie chciał pochłonąć cały jej ból i wziąć go na swoje barki: tak beznadziejnie, że jego oczy zaczęły wilgotnieć, a zarys jej kręgosłupa sprawił, że musiał zacisnąć pięści.
- No bo zobacz – Lolita delikatnie wyrzuciła rękę w powietrze jak zawsze, kiedy zmierza ku jakiejś większej dygresji. – Gdyby ktoś miał zabić samego siebie z miłości, to czyniłby tak niezależnie od tego, czy owa miłość byłaby spełniona czy nie. No wiesz, tak dla samej zasady. I wtedy nie byłoby w ogóle ludzi. I nic nie miałoby w sumie sensu.
- A zabicie kogoś innego? – dopytywał się wyobrażając sobie, jak pięknie wyglądałaby, gdyby się do niego odwróciła.
- Spójrz na mnie.
- Przecież wiesz, że patrzę.
- Czy ja zabiłam kogoś, Leo?
- Nie zabiłaś i wiem, że nie zabijesz. Ale ja nadal nie wiem dlaczego.
     Lolita uśmiechnęła się po raz pierwszy od dawien dawna: co prawda ten uśmiech był ledwie widzialny i krótszy niż błysk światła, niemniej jednak wciąż był on uśmiechem. Przestała obserwować coraz bardziej szalejący deszcz, po czym ułożyła swoje zszargane przez stres dłonie na brzuchu. Kilka centymetrów pod nimi znajdowało się drugie serce, które odpowiadało ostatnimi czasy za większość jej decyzji.
- Bo miłość nie jest argumentem ku temu, by zabić – odparła wreszcie. – Miłość to właśnie powód ku temu, by żyć i dać żyć.
     Dziewczyna odwróciła się nagle w jego stronę z proroczym błyskiem w oku. To był bez wątpienia punkt kulminacyjny.
- Pozwoliłam jej samej zadecydować, kiedy będzie chciała odejść, nikt nie zabroni jej żyć, póki ma taką możliwość. Wiem, że ty o tym wszystkim wiesz. Nie oszukasz kogoś, kto jest twoją kopią. Nie rozumiem tylko, dlaczego i ty nikogo nie zabiłeś.
     Lionel zrozumiał, że i jego wybory były najlepsze, jakich mógł kiedykolwiek dokonać. Niespiesznie wstał z kanapy i podążył w jej kierunku, nie przejmując się swoim przepoconym dresem. Stanął obok niej i z piersią wypiętą do przodu zaczął sam obserwować deszcz.
- Bo ona ma przecież wszystko co twoje – wyjaśnił. – Ona jest tobą. To moja mała Lo.
      Człowiek czasem stoi w środku kręgu nie wiedząc, co począć. Myśli, że żaden jego ruch nie jest już w stanie go uratować. To największy błąd, jaki może popełnić – wystarczy spojrzeć na sytuację nieco bardziej logistycznie. Jeśli ludzie, którzy nas nienawidzą i życzą nam źle stoją w kręgu po to, byśmy nie osiągnęli zamierzonego celu i nieprzerwanie stali w takiej samej odległości od niego nie przewidzieli, że każdy nasz krok – niezależnie, czy będzie on w bok, w przód czy nawet do tyłu – zbliża nas do krawędzi koła utworzonego z ludzkich rąk. A żadne ręce nie są na tyle silne, by zatrzymać nas przed czymś, czego zrobienie uważamy za niezaprzeczalnie dobre. Wystarczy się trochę rozpędzić.
     Lionel złapał Lolitę za rękę. Teraz razem patrzyli w deszczowe popołudnie bez obaw, że któreś z nich rozluźni uścisk: żadem mecz bowiem nie jest do końca przegrany. Nawet, kiedy jest już po gwizdku.