czwartek, 12 września 2013

Naprawdę i na serio

OPOWIADANIE 16

Hasła: piękno wynika z urody umysłu, a ciało jest przewodnikiem uczuć, słowa jako fakultatywna interwencja i manifestacja, w dodatku całkiem zbędna, nie ma deszczu bez chmury, definicja najpiękniejszego dnia życia, determinacja do walki, wiara w siłę wyższą
przemijanie, tym razem na serio.

     To musiała być wiosna, bo tylko wiosną betonowe mury pachną życiem, a kwiaty nie więdną na widok smutnych twarzy. Bo wiosną nie ma smutnych twarzy.
     Maj w północno-zachodniej części Hiszpanii wyglądał zupełnie inaczej niż maj w Barcelonie – nie był tak zielony, tak przezroczysty, tak czysty i obfitujący w doznania oraz metafizykę. W powietrzu pełno było latających nasion o wełnianej fakturze, przedmieścia większych miast kąpały się w białych kwiatach i jasnozielonych liściach, a wiatr dawał ludziom do zrozumienia, że nie jest na tym świecie jeszcze tak źle. Sztuczny strumyk, który płynął w jednym z okolicznych parków wydawał się być pełen diamentów, które z hukiem obijają się o leżące na jego dnie kamienie wielkości pięści. Przy jego brzegu leżało pełno brązowego, potłuczonego szkła z butelek po niskoalkoholowych piwach. To był chyba jedyny mankament tego widoku, który można było obserwować z drewnianego, pokrytego białą farbą okna pierwszego piętra jednego z domów jednorodzinnych. Na jego parapecie siedziała niewielkich rozmiarów dziewczynka w białej sukience z buraczkowymi groszkami, która niespokojnie kreśliła na kartce koślawe i nieortograficzne w kontekście całego wyrazu litery. Co jakiś czas wystawiała zza zębów delikatny język i mało nie przygryzała go w złości. Komentowała coś raz na jakiś czas cicho, wycierając gumką zbyt energicznie pozostawione ślady ołówka, które nieumiejętnie rozmazywała po pogniecionej kartce.
     Dziewczynka pisała list.

     Drogi Panie Boże!
     Muszę z Panem poważnie porozmawiać. Mam nadzieję, że znajdzie Pan trochę czasu, by poświęcić uwagę moim słowom. Ja wiem, że powinnam się pomodlić, ale robię to codziennie i chyba mnie Pan nie słyszy, bo nic się nie zmienia. To, że jestem mała nie znaczy, że można mnie tak ignorować. Tato mówi, że to nieładnie, jak się tak kogoś ignoruje.
     Ja lubię być człowiekiem. To fajne jest. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mogę być ptakiem? Zawsze chciałam latać i jeść ziarno bezpośrednio z kłosów na polu. Jeśli ktoś kimś chce zostać, to powinien mu Pan pomóc. Uważam, że gdybym była ptakiem, wreszcie udałoby mi się powrócić do domu, którego nie umiem znaleźć. One wiedzą takie rzeczy.
     Ale muszę się Panu do czegoś przyznać… Trochę mi głupio, ale… Tylko proszę, niech Pan nikomu o tym nie mówi. A już na pewno nie mojemu stróżowi, przecież on mnie zabije jak się dowie! No bo ja… Bo ja zabrałam bukiet konwalii, który ktoś zostawił na ławce w parku. Schowałam się z nim za cyprysem na wypadek, gdyby ktoś chciał po niego wrócić, ale tak bardzo chciałam, żeby one były moje… Przepraszam, naprawdę. Stoją na moim biurku i od tygodnia nie więdną, choć powinny już dawno gnić. Może zwiędną dopiero, jak się wygadam. Przepraszam, że kocham konwalie.
     Ostatnio śnił mi się książę. Niestety nie pamiętam, na jakim koniu przybył, bo to był poniedziałek, a w poniedziałki muszę chodzić do szkoły i wcześnie wstawać. Ale chciałabym się tego dowiedzieć, więc gdybyś chciał zesłać mi ten sen jeszcze raz, byłabym wdzięczna. Po prostu muszę się upewnić. Z góry dziękuje.
PS. On miał chyba brązowe oczy i wcale nie był księciem.


     Dziewczynka odłożyła ołówek i nie czytając ponownie tego listu zgięła kartkę na pół, po czym zwinęła ją w rulonik. Schyliła się po butelkę, którą od paru dni trzymała pod parapetem i bez zastanowienia wsunęła list do środka, na sam koniec zatykając szyjkę korkiem po winie. Popatrzyła jeszcze z dystansem niczym malarz podziwiający swoje ukończone dzieło. Była dumna ze swojego małego-dużego osiągnięcia.
- To nie mógł być książę – powiedziała do siebie, tym razem głośno. – Książęta nie są tak idealni. Kto normalny chodzi w takich rajstopach?
     Słońce, które znajdowało się właśnie w najwyższym punkcie nieba mrugnęło do niej, a jego spojrzenie odbiło się od szklanej ścianki butelki i błysnęło niczym mała iskierka. Iskierka, która może zarówno obudzić nadzieję, jak i wzniecić ogień.
     Niemniej jednak była to najlepsza decyzja w jej życiu.

     Potężny grzmot obudził go ze snu. Postawiony do gotowości starzec w bawełnianej piżamie wsparł się na ręce, jednak strzyknięcie w jego kościach zdawało się być o kilkadziesiąt decybeli głośniejsze niż usłyszany przed chwilą łomot. W nocy wszystko wydaje się być dużo większe i straszniejsze. Rozejrzał się w pośpiechu wokół własnej osi nie wiedząc, czy aby na pewno nic się nie stało, jednak gdy spojrzał w bok, jego wątpliwości rozwiały się niczym wszystko co złe na tym świecie, i to pod wpływem jednego małego gestu.
     Leżąca obok niego starsza kobieta nawet nie drgnęła. Zatracona we śnie uśmiechała się delikatnie pod wpływem fantazji, o której wiedziała tylko i wyłącznie ona. Opatulona w kołdrę zdawała się nie przejmować tym, że na dworze szaleje istna wichura. Nie takie rzeczy w tym życiu już przeżyła i nie o takich rzeczach śniła.
     Mężczyzna przyłapał się na tym, że od dłuższej chwili nieprzerwanie na nią patrzy. Nazwałby to przed samym sobą wręcz dosadniej: gapił się na nią natrętnie niczym ochroniarz obserwujący w sklepie grupę podejrzanie wyglądających nastolatków. Z tą różnicą, że on nie mrużył oczu w złości, lecz z miłości. Intrygował go jej oddech, który ledwie zauważalnie uginał cienką warstwę pościeli. Ale to nie na tym najbardziej się skupił - dopiero teraz wtopił swój wzrok w jej zmarszczki. Były już głębokie, naturalne i nie do zretuszowania. Ale nie chciał, aby cokolwiek z nimi zrobiła: każda z nich bowiem była pozostałością po jakiejś konkretnej emocji, w jej przypadku przeważnie po uśmiechu. Za każdym razem, kiedy na nią patrzył, jej rysy zdawały się do niego mówić, czasem wręcz śpiewać. Każda zmarszczka była dla niego najważniejsza, a powstawanie każdej z nich mógł obserwować na przełomie lat, z czego był niezmiernie dumny.
     Mówiły dokładnie to samo co dziesięć lat temu. I dwadzieścia. I pięćdziesiąt pięć.
     W jednym momencie – tak zupełnie znienacka - przypomniał mu się najpiękniejszy dzień jego życia.

     Była zbuntowana jak nocna Barcelona, ale kiedy zaczynała się bać, wstępował w nią anioł. Zmniejszyła się w oczach, skuliła i przycisnęła do piersi satynową kołdrę w kolorze seledynu. Drżącymi dłońmi rozplątała warkocz i rozpuściła go, używając do tego tylko prawej ręki. Włosy miała czarne: był to efekt eksperymentu osobowości, jaki przeprowadziła na samej sobie. Nie czuła się z tym dobrze, jednak pocieszał ją fakt, że to nie farba permanentna, a jedynie szampon koloryzujący. Znów oddałaby duszę za swój złoty blond. Przeczesując palcami ciemne, pachnące kardamonową odżywką fale wpatrywała się w ogień kominka, który zdawał się być płonącym lasem. Nie był jednak nawet w połowie tak gorący jak jej opalona skóra barwy orzecha włoskiego. Wsłuchiwała się tylko w dźwięki fortepianu płynące z płyty i obserwując płomienie ukryła brodę w kołdrze. Jej nagie plecy połyskiwały od olbrzymiej ilości olejku, którego woń roznosiła się po lawendowych ścianach i pukała do kryształowych okien. Była najpiękniejszą kobietą na świecie.
     Nie mógł już dłużej stać w drzwiach i patrzeć, jak ucieka mu przez place. Zrobił trzy kroki wprzód, zatrzymując się przy brzegu bukowego łóżka. Spojrzał w górę: tak. Zapomniał. Zapomniał o tym, że obiecał jej baldachim. Cholera, zawsze coś musi zepsuć mu wizję.
     Miał tylko jedno, bardzo proste i oczywiste marzenie – chciał, by odwróciła się w jego stronę. Nie musiał jej o to nawet prosić: czytała mu w myślach jak z kartki, na której czarny atrament krzyczy i kopie nawet leżącego. Odrzuciła włosy na bok, by odsłonić swoją długą szyję, a kości jej żuchwy przebijały skórę twarzy, nadając jej zamyślony, lecz jednocześnie troskliwy wyraz. A kiedy spojrzała mu w oczy, zrozumiała, że od kiedy tu jest, podejmuje same dobre decyzje. To najlepszy czas, by podjąć i kolejną.
     Nie zawsze płacz mężczyzny jest dobry, ale kiedy tym razem płakał, ona bezszelestnie wyciągała do niego ręce. Wiedziała, że te łzy nie są wynikiem strachu ani radości, tylko wołaniem. Uporczywym i nachalnym wołaniem o jej młode, cudowne ciało, które z własnej woli chciała oddać mu w każdym calu. Wkrótce i sama zaczęła płakać. Jej ramię pokryło się gęsią skórką, kiedy tylko dotknął przypudrowanego policzka, a serce wypełnił żar gorętszy od brzozowego polana. Pościel zsunęła się z materaca na podłogę, szeleszcząc jak otwierany list niosący wieść o zakończeniu wojny. Nic jej już nie okrywało, a i ona sama nie chciała się przed nim więcej chować. Podciągnęła tylko kolana w stronę brody w nadziei, że tak będzie już zawsze. Słodki był smak jej niepewności, która mieszała się z kobiecą ciekawością.
     Pocałował ją tak jak pierwszego dnia: delikatnie, łapiąc ją przy tym za rękę. Koniecznie chciał, by wiedziała, że kiedy on tu jest, ta nie ma prawa się bać. Oboje byli młodzi i piękni, jeśli nie najpiękniejsi. Powoli orientował się, że kawałki skóry, które coraz bardziej czuł pod swoim torsem, były czymś więcej niż jedynie ucieleśnieniem chwili: stanowiły bowiem medium między światem rzeczywistym a utopią, którą sam zbudował we własnej głowie. Nie pozwolił jej nawet na chwilę wątpliwości: dziewczęca determinacja i chłopięce marzenia wreszcie zderzyły się ze sobą, nadając początek czemuś naturalnie pięknemu. Więź między nimi była widoczna niczym aura, a wpatrzone w niego z dołu bursztynowe oczy krzyczały, że chcą wycisnąć z tej chwili jak najwięcej. Nie chciał jej zawieźć słowem, więc mówił do niej ciałem. Najlepszym tego dowodem było wiszące na ścianie lustro, które zaparowało od ich gorących oddechów, które nieprzerwanie ze sobą wymieniali i których woń unosiła się po pokoju, pukając do każdego kąta z osobna i obwieszczając, że te dwie połówki są identyczne.
     Gdzieś czytał o tym, że kiedy całuje się kogoś w oczy, czuje się przypływ nieopisanej siły. Słoność ogarnęła jego podniebienie wraz z dziewczęcym językiem, który spacerując powoli uderzał o górne zęby w rytm fortepianu. Nic innego nie było tak piękne jak owy dźwięk, stanowiący symfonię jej nowego życia. Była coraz mniej niewinna, lecz tak samo czysta jak w chwili, w której pojął, że to ona. Stracił zmysły dokładnie w chwili, kiedy poczuł jej kruche nogi, które niczym kleszcze zamykały go w klatce, z której nie miał zamiaru uciec.
     Ugięła się ulegle niczym cięciwa łuku, kiedy przyszedł moment niespodziewanej utraty kontroli. Nic nigdy nie parzyło jej tak jak jego oddech i pot spływający po umięśnionym, idealnym ciele Erosa. Był jednak tym, co chciała na ten moment posiadać. Był wszystkim, po prostu wszystkim, czymś o wiele cenniejszym niż pieniądze. Ślady zębów na swoim obojczyku, które pozostawił, przeszły przez jej umysł jedynie jako pulsujący obraz, za który nie chciała się gniewać. Zdała sobie sprawę, że konwalie, których intensywny zapach nieprzerwanie czuje, to nic innego jak zapach spełniającego się marzenia. Niczym szalem otulała jego szyję swoim własnym oddechem pozwalając, by na pamięć uczył się każdego fragmentu jej ciała.
     On tak bardzo pachniał, a ona tak bardzo chciała przesiąknąć tym zapachem. Wyjęła z piersi trochę własnego żaru i oddawała mu jego cząstki powolutku, z każdym ruchem równie intensywnie. Wplątywała palce w jego przydługie włosy i trzymała się ich tak, jakby była to jej ostatnia deska ratunku. Była to jednak deska, z której można wybudować przystań. Sama już nie liczyła łez: liczyła chwile, westchnięcia i kropki na jego plecach.
     Kochał ją, tym razem naprawdę i na serio.

     Już od godziny stała przed lustrem, poprawiając liliowy kapelusz ze słomy na swojej głowie. Na nogach miała buty na obcasach, które znalazła na dnie przeszukiwanej właśnie szafy. Nie nadawały się już jednak do chodzenia po dworze. Oglądała się z każdej możliwej strony, nie starając nawet chować w kapeluszu swoich siwych włosów. Wręcz przeciwnie: pozwoliła im rozpłynąć się wzdłuż pleców.
     W lustrze pojawił się ktoś jeszcze. Stanął blisko niej i zdziwiony otworzył lekko usta.
- Powiedz mi w końcu jak to z tym jest – niski i łysy już starszy pan spojrzał na jej odbicie wiedząc, że nie ma co liczyć na żadne spojrzenie z jej strony, kiedy ta znajduje się w swoim własnym świecie. – Strasznie mnie denerwujesz od pięćdziesięciu lat.
- I vice versa – odpowiedziała mu pogodnie, poprawiając rękaw żakietu.
     Starszy pan westchnął.
- No właśnie – opuścił wzrok. – Denerwujesz mnie jak diabli, a mimo wszystko cię kocham. Każdego dnia kocham tak, że już bardziej się nie da, a mimo wszystko z każdym dniem kocham po stokroć mocniej. Powiedz mi, jak to jest możliwe?
- Miłość i logika nie mają ze sobą nic wspólnego – odparła jakby zapominając o jego wcześniejszej zgryźliwej uwadze. Znała już go na tyle, że wiedziała, iż nie ma się o co złościć. Potrafiła rozróżnić, kiedy mówił na serio.
     Dopiero teraz spojrzała na niego w lustrze: zauważyła, że ciągle trzyma coś za plecami. Odwróciła się w końcu w jego stronę, a jej oczom ukazał się maleńki bukiecik świeżo zebranych konwalii owinięty czerwoną wstążeczką.
- Nigdy ci nie mówiłam, że kocham konwalie – przypomniała sobie, marszcząc czoło i niepewnie wyciągając po nie rękę. Nie miała głowy nakrzyczeć na niego, że znów się schylał w ogrodzie, choć lekarz wyraźnie zabronił.
- A nie kochasz? – spytał, jednak widać było, że nie ma najmniejszych wątpliwości.
- Najbardziej na świecie! – rzuciła serdecznie, przykładając je sobie do nosa, by poczuć ich intensywny zapach, od którego zawsze kręciło jej się w głowie. Była to jednak przyjemna utrata świadomości. – Nie zmienia to jednak faktu, że przez te wszystkie lata nigdy ci o tym nawet nie wspomniałam. Skąd więc to wiesz?
- I tak byś nie uwierzyła.
     Próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek mówiła komuś o czymś tak prostym jak te białe kwiaty. Przez dłuższą chwilę bezowocnie przeszukiwała zakamarki pamięci i kiedy już miała uznać, że dalsze dążenie do rozwiązania zagadki będzie bez sensu, przymknęła oczy, które poraziło światło włączającej się w umyśle żarówki. Przypomniała sobie bowiem o pewnym liście, który wysłała w butelce będąc mała dziewczynką. Nonsens, przecież nie wrzuciła go nawet do morza, tylko do miejskiego stawu w rodzinnym mieście. Pisała tam zdaje się o tych konwaliach. I o księciu na koniu… I tym momencie wszystko zaczęło jej się wyjaśniać. Połączyła ze sobą wszystkie wspomnienia i ogarnęła ją fala wszechmocy. Już wszystko wiedziała. Nie powiedziała jednak nic: jedynie pokręciła głową i pogroziła z uśmiechem palcem w stronę sufitu, który dzielił ją od błękitu nieba.
- Konwalie są takie małe, a pachną tak intensywnie – wtrącił mężczyzna, co wytrąciło ją z równowagi. – Żyją szybko i szybko przemijają.
- Jak ja? – spytała, zamykając na chwilę oczy. Znów zakręciło jej się w głowie od tego zapachu.
- No prawie, z jedną różnicą – kiwnął w jej stronę, a w kącikach jego ust znienacka pojawiły się iskry. – Ty nigdy nie przeminiesz. Zbyt dużo już po sobie zostawiłaś.
     Uśmiechnęli się do siebie jeszcze raz, po czym w tym samym momencie spojrzeli w lustro. Nie odbijali się już w nim starsi ludzie: on znów miał opadające na czoło włosy i wyraźnie zarysowane mięśnie, ona zaś złote włosy i szczupłą sylwetkę. Zmarszczki zniknęły, pojawił się za to brąz oczu i trzydniowy zarost na jego wiecznie zatroskanej twarzy, która tym razem otuliła się ciepłym uśmiechem. Ich ciała były młode, piękne, opalone i zakochane w sobie niczym gołębie.
     Leo objął Lolitę ramieniem.
- Nigdy nie przestałaś być najpiękniejszą kobietą na świecie.

     Leżał na boku, wpatrzony w pustą ścianę, z wyciągniętą przez siebie ręką, która spoczywała na pościeli obok. Szum burzy za oknem i tupanie kropel o parapet przywoływały do niego coś w rodzaju duchów, których jednak za nic w świecie nie zamierzał się pozbyć. Nie chciał w sumie wiele: tylko tyle, by wreszcie ją zobaczyć.
     Przypomniał sobie, że zawsze bała się burzy. Dziś to ona nią była.
- Dobranoc, Lolito – powiedział jak co noc, zamykając oczy. Wciąż trzymał swoją ledwie władną dłoń na pustym miejscu obok siebie. Przesunął się jeszcze bliżej brzegu łóżka, by zrobić miejsce komuś, kogo już dawno nie było.
     Do jego uszu dobiegły dźwięki fortepianu, a pokój wypełnił zapach konwalii.