piątek, 17 lipca 2015

Lawendowy

OPOWIADANIE 18

Hasła: nawet zepsute rzeczy mogą zmienić życie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, szukanie zalet w wadach, marzenia innych ludzi mogą stać się twoimi marzeniami i nie ma w tym nic złego, każde życie jest cudem, nadzieja nie musi być zielona


     To było gdzieś za La Ramblą, praktycznie na samym końcu jednego z jej grzbietów. Odchodziła od niej wąska uliczka i prowadziła gdzieś na prawo, w stronę przeciwną do morza. Trzeba było minąć ściany bluszczu i potknąć się o trzy wystające z ziemi kamienie, by dojść do miejsca, w którym ulica ta zaczyna się rozszerzać. Należało iść jeszcze kilkaset metrów i dopiero wtedy skręcić w lewo. Wychodziło się wtedy na pusty bulwar z pojedynczymi sklepami, do których rzadko kiedy ktoś zaglądał. Budy i straganiki z antykami rozsadzone były wzdłuż muru, który w pewnym momencie przerwany był ogromnymi, metalowymi drzwiami. Zza nich dobiegały najprzeróżniejsze dźwięki: od mlaskania i szczekania zaczynając a na żałosnym jęczeniu kończąc.
     Lolita nacisnęła mosiężną klamkę pełna obaw.
     Nie chciała pójść tam z Leo. Nie dlatego, że właśnie był na treningu, lecz z powodu poczucia odpowiedzialności za siebie. Chciała zrobić to od początku do końca sama. Tyle nocy przepłakała w samotności, kiedy był tysiące kilometrów od niej. To był właśnie jej problem. Wiedziała, na co się decyduje poprzez związek z nim, ale dźwiganie wszelkich ciężarów w samotności sprawia, że owe ciężary ważą dwa razy więcej. Nie chciała być więcej słomianą wdową po kilka razy w miesiącu. I choć kochała Leo nad życie, nie zamierzała dłużej czekać na niego w odosobnieniu. Sam Lionel poparł jej decyzję i wiedział, że to nie tylko pomoże jej przetrwać, ale i uspokoi jego samego. Czuł również wyrzuty sumienia, że raz na jakiś czas musi ją zostawić na dłużej w Barcelonie, ale nie miał na to wpływu. Cieszył się, że go rozumie i nie stawia żadnych warunków czy ultimatów. Nie poszedł z nią, bo wiedział, że to ona musi poradzić sobie z tym, co jest dla niej ciężkie. To ma być tylko i wyłącznie jej decyzja.
     Decyzja o adopcji psa ze schroniska była dla Lolity bardzo ważna. Czuła w sobie pewną misję, z której poczuciem brnęła w kolejne alejki szczekających klatek. Czuła wyrzuty, że musi wybierać jak w sklepie, a to nie o to przecież chodzi. Ale jak można inaczej? Musi mieć jakieś kryterium. Tymczasem brnęła głębiej z czystą kartka w głowie, nie mając pomysłu na samą siebie. To było jak pisanie wypracowania, które całkowicie odbiega od tematu i jest kompletnym laniem wody.
     Ale wtedy Lolita skreśliła całe wypracowanie i wróciła na początek rzędu klatek, by napisać nowe, zupełnie od początku. Z oddali pomachał do niej pracownik schroniska, który właśnie sprzątał jeden z kojców i wykonał gest sugerujący, że jeśli będzie mógł w czymś pomóc, to służy radą. Jak w sklepie, pomyślała Lolita i otrzepała się z ciarek, które właśnie przeszły jej po plecach. Kiwnęła jedynie głową i zatrzymała się w miejscu. Zamknęła oczy: to był ten moment, by coś wymyślić.
     Potrzebuję psa, którego uratuję, a który jednocześnie uratuje mnie, zapisała niewidzialnym długopisem na niewidocznej kartce w głowie. Wielkość nie ma znaczenia. Wiek też nie. Ani płeć. To na co mam zatem patrzeć? Skąd będę wiedzieć, że to ten pies? Pies, który będzie mi towarzyszył, kiedy Leo będzie daleko? Który będzie leżał przy mnie, kiedy będę czytać książkę? Który obroni mnie przed koszmarami, które mam regularnie, kiedy Leo leci do Włoch, Niemiec czy Turcji?
     I wtem oświeciła się tak jak lampki oświetlają choinkę. Szukała psa, który będzie tak niedoskonały, że tylko ona jest w stanie dać mu dom. I jeśli nie ona, to nikt nigdy go nie weźmie.
     Ruszyła w białych sandałach przez zakurzoną aleję, dokładnie analizując każdą z klatek. Generalne warunki schroniska były dosyć dobre, żadem z psów nie był głodny ani brudny. Były tylko nieszczęśliwe, ale na to już nie miała wpływu. Dokładnie przyglądała się zwierzętom, które na jej widok podbiegały do klatek, by popatrzeć na nią maślanymi oczkami i złamać serce kolejnej osobie poczuciem winy, że „to nie ten pies”.
     Zabrała się do dokładniej analizy, choć starała się robić wszystko, by nie czuć się jak w wyżej wymienionym sklepie. To była ostatnia rzecz, jaką chciałaby robić: wybierać jak z półki. W każdym kojcu skompresowane były po dwa, trzy psy różnej wielkości, zawsze jednak tej samej płci. Ten jest za ładny, pomyślała, bardzo szybko znajdzie dom bez mojej pomocy. Tamtego ogląda małżeństwo z dzieckiem, na pewno go wezmą, bo wygląda jak z reklamy. Ten ma chyba chore stawy i w ogóle się nie porusza, a w domu są przecież schody, nie wniosę go sama, pomyślała znów, gryząc się w wargę. Może gdyby był mniejszy, ale waży co najmniej czterdzieści kilo. A ten jest zbyt zdrowy, niczego mu nie brakuje. Ten po lewej podchodzi do starszego pana, na pewno go weźmie.
     Lolita zaczęła się zastanawiać, co teraz robi Leo. Ostatnio widzieli się tak rzadko: kiedy ona chodziła spać, on wychodził z domu na samolot. Kiedy wracał dwa dni później, była na zajęciach. A kiedy odkładała książki i chciała zrobić kolację, ten już dawno spał, posiliwszy się wcześniej trzema bułkami z ketchupem i resztką parówek z lodówki. To było życie, które sama sobie wybrała, ale którego nie chciała za żadną cenę porzucić. Była szczęśliwa, ale brakowało jej jednego elementu, na który w tej chwili właśnie spojrzała.
     Dziewczyna przystanęła na rogu kojca numer 376. Z początku myślała, że w środku wielkiej klatki znajdują się dwa psy, jednak po chwili zobaczyła, że w samym rogu leży potargany koc, a na nim z opuszczoną główką śpi nie-wiadomo-co. Przykucnęła, by przyjrzeć się dokładniej. Maleństwo nie było szczeniakiem, lecz dorosłym psem wielkości przeciętnego kota, może nawet nieco mniejszym. Suczka była chudziutka, ale nie zagłodzona. Miała półdługą, rudo-blond, dość przerzedzoną sierść, czarny jak węgielek nosek i sterczące uszka, a język wystawał jej lekko z pyszczka. Nie przypominała żadnej konkretnej rasy, odbiegała nawet od wyobrażenia przeciętnego kundelka. Była po prostu brzydka. Lolita drgnęła, gdy przeciągnęła się na swoim kocu, którego trudno było nazwać posłaniem, i przeraziła się, kiedy mała powłóczyła z wysiłkiem do miski z wodą. Suczka ciągnęła za sobą obie tylne łapki – była sparaliżowana od miednicy w dół.
     Patrzyła na nią jeszcze przez kilka długich minut, po czym gestem ręki przywołała do siebie wolontariusza. Młody chłopak podszedł do niej z czytnikiem w ręku, w którym znajdowały się wszelkie dane na temat psów zarejestrowanych w schronisku.
- Proszę mi coś powiedzieć o psie numer 455 – poprosiła, z trudem nazywając zwierzę po numerku, który odczytała z obróżki. Chłopak z opanowaniem odblokował czytnik i choć nie było po nim widać żadnych emocji, wiedziała, że jest zdziwiony jej zainteresowaniem akurat wobec tego.
- To suczka – wyczytał przyjaznym głosem. – Ma około pięć lat, właściciele oddali ją  kilka tygodni po urodzeniu, gdy tylko zorientowali się, że nie chodzi. Poza paraliżem jest zdrowa.
- Jest w schronisku całe swoje życie? – spytała, a w jej głosie słychać było smutek.
- Na to wygląda – przytaknął. – Z tego co widzę, ma schroniskowe imię Pulga.
     Lolita mimowolnie parsknęła śmiechem. Pies, które ma takie same imię jak stadionowy pseudonim Lionela. Czy to przypadek?
- W samochodzie mam około 30 koców dla schroniska – powiedziała, podnosząc się z ziemi i wymachując kluczami do samochodu. Były oczywiście z logiem FC Barcelony i w kolorach z poprzedniego sezonu, mieli tego w magazynie na pęczki. – We wtorek dowiozę kolejnych 50 sztuk. Przywiozłam jeszcze kilka worków karmy, musi mi pan pomóc wynieść to z bagażnika.
     Chłopak uśmiechnął się szczerze. Dopiero po chwili zauważył, że Lolita znów zagląda do kojca, tym razem zdecydowana i pewna siebie. To ona.
- Ale Pulga to takie przereklamowane imię, szczególnie w Barcelonie – zaśmiała się. – Zmienimy na Lütt-Annie*.

*Wybór imienia Lütt-Annie nie jest tu bez znaczenia. Jest to imię jednej z raczej epizodycznych postaci w powieści Theodora Fontane „Effi Briest”. Annie jest córką głównej bohaterki, która po rozłące Effi z mężem Geertem von Innstettenem zostaje przy ojcu i z pomocą służącej Johanny jest tresowana i nastawiona na niechęć wobec własnej matki. Po pewnym czasie Lütt-Annie nie wie już, co jest dla niej dobre i zaczyna zachowywać się jak mechaniczna lalka. Wszystko dzieje się za sprawą ludzi, którzy świadomie nastawiają ją przeciwko rodzicielce, wywołując w jej psychice praktycznie nieodwracalne zmiany.

     Leo od razu zakochał się w Lütt-Annie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił zaraz po powrocie Lolity ze schroniska, było ułożenie jej legowiska – bądź raczej istnej fortecy – z koców. W tym samym czasie dziewczyna wsadziła suczkę do wanny. Bała się trochę tego, jak zareaguje na tak nagłą zmianę, ale Lütt-Annie grzecznie znosiła uderzanie falami wody z prysznica i traktowanie jej psim szamponem. Po wykąpaniu nareszcie wyglądała „ludzko”: była trochę podobna do obciętego silky terriera, ale z nieproporcjonalnymi uszami w typie owczarka niemieckiego, choć i tak było jej daleko do jakiejkolwiek rasy. Mimo, że nadal nie była urokliwa, dla Lolity i Leo była najpiękniejszym psem na świecie.
     Po kąpieli dziewczyna wzięła ją do kuchni, gdzie czekał na nią Leo z masą drucików, śrubek i z dwoma kółkami jak do roweru, ale w rozmiarze XS. Położyła ją na blacie wyściełanym kocem, po czym pozwoliła mu mierzyć ją miarką krawiecką przez piętnaście minut. Suczka była bardzo cierpliwa i wspierała się na przednich łapkach, patrząc dumnie przed siebie niczym modelka na wybiegu. Kiedy Leo skończył ją mierzyć, zabrał się do skręcania kółek z drucikami i kołeczkami, by po dwóch godzinach skończyć przypinać bawełniane paseczki do konstrukcji wynalazku. Teraz to on był z siebie dumny: właśnie zrobił swojemu psu coś w stylu wózka inwalidzkiego, którym Lütt-Annie wydawała się być zachwycona. Kiedy puścił ją swobodnie na podłogę, wystrzeliła jak z procy i pognała do salonu, ciesząc się z prezentu, którego nikt inny nie chciał jej wcześniej podarować. Co chwilę z podekscytowania biegła zbyt szybko i wywracała swój wózeczek tak, że trzeba było jej go z powrotem założyć, ale to nie przeszkadzało jej w entuzjastycznym maratonie między kanapą a telewizorem. Kiedy zniknęła na chwilę za schodami, Lolita pocałowała Leo w policzek i objęła go wdzięcznym ramieniem, patrząc ze łzami w oczach na swoją małą podopieczną, którą od tej pory postanowiła traktować jak własne dziecko. Nie mówiła tego głośno, ale właśnie po to odwiedziła schronisko, a suczka miała pełnić podobną zespalającą funkcję w ich związku.
     Kiedy Lionel wyleciał do Monachium na mecz i zapowiadało się, że spędzi tam więcej niż dwa dni, Lolita nie czuła już lęku przebywania samotnie w czterech ogromnych ścianach. Zamontowała w oknach lawendowe zasłony, a do stojącego obok łóżka na stoliku nocnym wazonu wsadziła ogromny bukiet fioletowych irysów, który właśnie przyniosła z ogródka. Uchyliła okno, a gdy upewniła się, że złote promienie słońca nie będą jej zbytnio przeszkadzać, wzięła z półki niedokończoną książkę i położyła się na błękitnej pościeli łóżka. Nim zaczęła czytać, spojrzała jeszcze na poduszkę Leo, na której spokojnie spała Lütt-Annie. Jej mały wózeczek leżał obok posłania, na którym rzadko kiedy spała, ponieważ zazwyczaj była zgarniana „na podusię”. Gdy zorientowała się, że człowiek na nią patrzy, zmrużyła oczy i wyciągnęła łapki w przód, przeciągając się jak mała łasica. Tak miało być już zawsze. Spała dalej, a Lolita zaczęła czytać z uśmiechem, choć powieść, którą kontynuowała, wcale nie była zabawna.
     Leo wrócił w piątek wieczorem. Był bardzo zmęczony wyczerpującą grą z Bayernem, ale i równie szczęśliwy z powodu wygranej 3:2 po ostrej walce. Jak zwykle zapomniał kluczy. Zadzwonił do drzwi cztery razy – to był ich ustalony sygnał na wypadek, gdyby coś się stało i z jakiś przyczyn wszyscy inni ludzie nie mieliby prawa wstępu do ich domu. Odczekał prawie minutę i już chciał dzwonić do drzwi ponownie, jednak usłyszał stukanie zbliżających się obcasów o drewniane schody. Lolita chodzi w szpilkach po domu? Opuścił torbę wypełnioną brudnymi ciuchami z ramienia i uśmiechnął się – to mogło zapowiadać tylko jedno.
     Nie pomylił się. Lolita otworzyła mu drzwi i oparła się o framugę z bukowego drewna. Miała na sobie czarną sukienkę, nowe kolczyki i buty na obcasie tak wysokim, że była teraz wyższa od niego o długość grzywki. Innymi słowy: była odwalona jak biskup na konklawe.
- Czy wiesz, jak ciężko jest w tym dolecieć do drzwi? – prychnęła, pokazując brodą na swoje buty. Po jej nagiej kostce widać było, że przynajmniej raz się przewróciła.
- Na taki widok poczekałbym i pół godziny – rzucił Leo, wyciągając rękę do jej biodra. Chciał już je mieć na własność. – Ale nie dłużej. Więcej bym nie wytrzymał wiedząc, że dzielą nas drzwi i wszedłbym oknem. Divina y diabólica al mismo tiempo, sólo mi dama.
- Chodź – zaprosiła go z uśmiechem do środka, jakby był jedynie gościem, a nie stałym mieszkańcem. Lionel wszedł do przedpokoju połączonego z salonem i z ulgą rzucił ciężką torbę na kremowy dywan.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo nie mogłem się ciebie doczekać – powiedział jej do ucha, kiedy wreszcie mógł ją podnieść i wziąć na ręce.
- A cóż to za zmiana?- zapytała, całując go z uśmiechem w czoło. – Zawsze witałeś mnie raczej pytaniem „Czy jest już kolacja?”, ewentualnie stwierdzeniem:„Jestem zmęczony jak pies, idę spać, co z tego, że śmierdzę jak trup, przynajmniej poczujesz moją obecność”.
- Sense tu jo no puc – zanucił z uśmiechem, przykładając usta do płatka jej ucha. Pachniała jak kwiat, który dopiero co rozkwitł, w dodatku tak słodko, że chciał ją spić jak nektar.
- Wyglądasz zupełnie jak w dniu, kiedy cię poznałam. Jesteś tak samo spocony i rozczochrany.
- Zawsze pocę się na twój widok w tej sukience, bo wiem, co ta pod sobą skrywa.
     Lolita zaczęła niecierpliwie przebierać nogami w powietrzu na znak, żeby ją puścił. Leo uczynił to niechętnie, ale posłusznie i bez dyskusji. Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę kuchni.
- Chodź, zrobiłam ci kolację – powiedziała przyjaźnie, robiąc krok w szpilkach bez upadku, który mimo, że tego nie pokazywała, był dla niej wielkim sukcesem. – Risotto, antrykot i brokuły. Musisz być głodny.
- Owszem, jestem – odparł, nie ruszając się z miejsca. Nie miał bowiem zamiaru siadać do żadnego stołu. Pociągnął ją do siebie jak w tangu uważając jednak przy tym, by jej nie przewrócić. Chwycił ją pod plecami i spojrzał jej głęboko w oczy. – Ale nie chodzi mi o jedzenie.
     No tak, zaśmiała się w duchu Lolita. Nawet nie przeszkadzało jej to, że rzeczywiście śmierdział jak rozkładająca się w słońcu padlina. Trochę miało to popsuć jej plany na wieczór, ale nie czuła się z tego powodu specjalnie przybita.
- A co mi tam! – krzyknęła radośnie, zrzucając szpilki z nóg i kopiąc je pod stół, do którego ostatecznie nie dodarli. W pośpiechu odszukała jego usta i rzuciła mu się na szyję pozwalając, by ponownie wziął ją na ręce. Tak bardzo się stęskniła.
     To nie był problem, by zaprowadzić ją na górę. Problemem było nieść ją po schodach i nie zwariować. Może i nie jest to specjalnie romantyczne (za co narrator serdecznie przeprasza), ale faceci w dzisiejszym społeczeństwie są w mniejszym lub większym stopniu nastawieni na sukces. Na jednych sukcesem były trzy bramki w trzydzieści minut, dla innych posiadanie najpiękniejszej kobiety na świecie. A co, jeśli miało się obie te rzeczy naraz? Czy wy byście nie zwariowali ze szczęścia?
     Skupiony na niej i nie na tym, by się nie przewrócić, potraktował białe drzwi do pokoju mało subtelnym kopnięciem. Chwała szóstemu zmysłowi, że gdzieś w głębi zaślepionego jej zapachem umysłu udało mu się znaleźć resztki przytomności: już miał rzucić Lolitę na łóżko, kiedy zorientował się, że nie są sami. Przez chwilę stał w bezruchu, po czym – nie wypuszczając jej z ramion – zapalił światło. Lütt-Annie leżała na samym środku łóżka z pytająco-przerażonymi oczami. Chyba przeczuwała, że sekunda dzieliła ją od zostania kawałkiem kudłatego placka. W powietrzu unosiły się zupełnie ludzkie znaki zapytania, które pochodziły jednak od psa. Przecież ona wszystko rozumiała.
     Oboje złapali się na tym, że czują się niezręcznie. Już nie myśleli o tym, co jeszcze przed chwilą brudziło ich myśli. To tak, jakby do pokoju rodziców weszło kilkuletnie dziecko z płaczem, że nie może spać. A rodzice… no cóż, rodzice to rodzice, różne rzeczy robią.
     Lolita i Leo spojrzeli po sobie, po czym przenieśli wzrok na Lütt-Annie. Pies wciąż czekał na ich ruch udając, że w ogóle nie oddycha.
- Chyba wrócimy do stołu, dobrze? – zapytał ściszonym głosem Leo, gasząc powoli światło.
- Ale trzeba będzie odłożyć talerze na blat – dodała, zeskakując na podłogę i czym prędzej znikając za progiem.
     I to był dowód na to, jak Lütt-Annie zdominowała ich życie. Ostrożnie, uważając na każdy ruch, wyszli z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Suczka położyła głowę na pościel, już spokojna i szczęśliwa, że ma całe łóżko dla siebie. I nie było tu innej opcji co do porządku. Przecież rodzice zrobią wszystko dla swojego dziecka.
     Lionel i Lolita udali się na dół i mimo to, że nadal głośno za sobą tęsknili, starali się być możliwie cicho. Żeby dzieci nic nie słyszały. Bo wstyd.

     Nad Barceloną zaczęły zbierać się burzowe chmury. Zimna masa powietrza znad Skandynawii coraz mocniej napierała na gorącą strefę półwyspu, więc wichura była kwestią co najwyżej kilku godzin. Choć mimo wczesnej godziny świeciło ostre słońce, zaczęło robić się parno, a chmury ponad linią horyzontu czerniały jak kanapka pozostawiona przez wakacje w plecaku – szybko i intensywnie. Miały kolor ciemnej lawendy, takiej tuż przed zbiorem.
     Lolita dostała telefon przed siódmą rano, kiedy Lionela nie było już w łóżku. Dzwonił Quique, fotograf drużyny i prosił ją, by dziś wyjątkowo poszła za niego na trening i porobiła trochę zdjęć na stronę, ponieważ źle się czuje i nie wie, czy będzie w stanie na czas dobiec z pokoju do łazienki, a co dopiero dojechać na Camp Nou i spędzić trzy godziny w ostrym słońcu. Tłumaczył jej, że nie muszą być to profesjonalne zdjęcia, bo to tylko zwykły środowy trening, a do piątkowego meczu już na pewno wydobrzeje. Lolita przytakiwała mu pobłażliwie: miała wrażenie, że nawet przez telefon czuje te opary alkoholu, które wlał w siebie dzień wcześniej podczas własnych urodzin. Słuchała tak jeszcze przez dziesięć minut, trzymając telefon z daleka od ucha w obawie, że swoimi krzykami uszkodzi jej bębenki. Potwierdzenie swoich podejrzeń znalazła kilka minut później, kiedy w tle nieskładnie mówiącego Quique usłyszała mruczącego coś Gerarda Piqué. Była w stanie się założyć, że leży gdzieś pod stołem i próbuje grać w Angry Birds po pijaku, ewentualnie na bardzo mocnym kacu, i denerwuje się przy tym, bo nie może trafić w zielone świnie.
     Nim wstała, spojrzała jeszcze na puste miejsce obok siebie. Wyciągnęła rękę, by dotknąć pościeli, jednak miejsce było już zimne i nie zawierało żadnych oznak obecności ciepła bijącego od drugiej osoby. Mimo wszystko uśmiechnęła się: na ten moment niczego jej bowiem w życiu nie brakowało. Na szyi wciąż czuła z osobna każdy pocałunek, który otrzymała w ciągu ostatnich kilku godzin. Teraz nie pozostało jej nic innego jak wstać z łóżka i rozpocząć dzień w niezobowiązującej roli fotografa. To nic, że się na tym kompletnie nie zna – Lolity uwielbiają improwizować. I grać. Musiała tylko najpierw wykopać Lütt-Annie z posłania, w którym leżała z pyszczkiem przytulonym do misia, którego sprezentował jej Leo.
     Na Camp Nou dojechała punkt ósma. Szybko i sprawnie wyciągnęła aparat z nienaturalnie ciężkim obiektywem z tylnego siedzenia auta, chwyciła Lütt-Annie pod pachę i pospiesznym krokiem zmierzyła w stronę głównego wejścia na stadion. Kiedy wychodziła z przepoconych szatni na murawę, drużyna zaczęła już trening. Nim zabrała się do pracy, podeszła do krzesełek w rzędzie ławki rezerwowych, rozłożyła przewieszoną na oparciu bluzę na siedzisku i posadziła na nim suczkę, która natychmiast wkopała się w jej fałdy i przymknęła oczy.
- Ej, to moja bluza! – usłyszała zza pleców głos, którego nie musiała identyfikować poprzez oglądanie się.
- Przecież nie masz alergii na sierść – odpowiedziała, poprawiając zwisający z poręczy rękaw i owijając go wokół tułowia psa. – Dzisiaj mam w ręku aparat, więc jeśli zamierzasz marudzić, to zrobię ci serię bardzo niekorzystnych zdjęć, które polecą prosto na stronę internetową.
     Cesc aż wzdrygnął się na tę myśl, wiedział bowiem, że Lolita ma talent do robienia ludziom zdjęć w najmniej odpowiednim momencie i na wszelkich imprezach ma zakaz zbliżania się do aparatu. W takim układzie jedynym mistrzem, jakim mógłby zostać w tym sezonie, byłby mistrz drugiego planu. Zrezygnowany wrócił do grupy, która w ramach rozgrzewki ćwiczyła akurat podania w kółku. Dziewczyna zaś podeszła do stojącego z boku Pepa, któremu zrobiła kilka zdjęć z oddali.
- Nie widziałaś gdzieś Gerarda? – zapytał, nie patrząc nawet w jej stronę. Zawsze poznawał ją po krokach, nawet jeśli ich dźwięk miękł na trawie.
- Chyba nie chciałabym go widzieć – odezwała się, robiąc zbliżenia na każdego zawodnika po kolei, od Alvesa zaczynając. – Inaczej by mnie tu nie było, Quique miał urodziny, więc nie bądź zły, że nie zadzwonił…
- Nie musisz mówić więcej – uśmiechnął się ironicznie, rozumiejąc to, co nie zostało powiedziane i bez słowa zrobił jej miejsce koło siebie między torbami zawodników, by mogła lepiej uchwycić każdy szczegół.
     Lolita zabrała się do pracy. Przez pierwszych piętnaście minut bawiła się ostrością, a gdy ustawiła wreszcie odpowiedni do światła tryb, poleciała ze zdjęciami jak burza. Przez ponad dwie godziny nie odpuszczała żadnego ciekawszego ruchu, robiąc przy okazji parę zdjęć zbliżającym się chmurom. Wyglądały wyjątkowo pięknie na tle błyszczącego słońca. Naznaczony kontrast był przez nią odebrany dosyć symbolicznie.
     W pewnym momencie poczuła, że w kieszeni jej krótkich spodni wibruje wyciszony telefon. Od niechcenia sięgnęła do niej ręką, nie spuszczając oka z okienka do przeglądania zdjęć w aparacie. Zdążyła usunąć dwa niewyraźnie, nim raczyła zerknąć na wyświetlacz. Zdziwiona, że nie posiada tego numeru w kontaktach telefonu, nacisnęła zieloną słuchawkę.
- Tak? – rzuciła, starając się być w miarę serdeczna. Była jednak zbyt zapracowana, by zaangażować się w rozmowę z kimś, kogo prawdopodobnie nie zna.
- Lolita? – spytał cieniutki, wręcz przerażony kobiecy głosik.
- Kto mówi? – spytała, zawieszając aparat na czarnym pasku wokół swojej szyi.
- Błagam cię, porozmawiaj ze mną, pomóż mi – odpowiedział jej głos, łamany przez tłumiące się w gardle łzy.
     Nim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć albo nawet o czymkolwiek pomyśleć, rozmówczyni rozłączyła się. Lolita rozejrzała się wokół siebie, lekko zaniepokojona i zdziwiona. Chłopcy nawet nie zauważyli, że coś się w niej zmieniło. Dalej odbijali piłkę głowami w kilkuosobowych grupach nie słysząc, że dźwięki migawki i światło fleszy ustały. Lolita już chciała uznać to za głupi żart, jednak po drugiej stronie stadionu, tuż przy wejściu do męskiej szatni, zauważyła stojącą w progu wysoką dziewczynę, trochę starszą od niej. Miała piękne, długie blond włosy, a jej ręce przyciśnięte do piersi drżały ze strachu. Patrzyła na nią błagalnym spojrzeniem.
     Dopiero po dłuższej chwili ją poznała. To była Romarey, dziewczyna Jordiego Alby. Widziała ją do tej pory tylko dwa razy, w dodatku przelotem: raz na imprezie charytatywnej, drugi raz gdzieś w sklepie lub na ulicy, czego dokładniej nie była sobie w stanie przypomnieć tak samo jak tego, skąd mogła mieć jej numer. Jej pierwszą przytomną myślą było to, że zazdrościła jej fryzury i struktury włosa. Dla niepoznaki zrobiła jeszcze kilka zdjęć ze szczególnym uwzględnieniem Davida, Busquetsa i Pepa. Ostatnie zdjęcie z ostatnich przedstawiało jednak samego Jordiego: nie wyglądał na smutnego ani na kogoś, komu coś mogłoby się ostatnimi czasy stać. Rozpromieniony biegł właśnie w stronę bramki, daremnie próbując ścigać się z Lionelem.
     Lolita w drodze do szatni ściągnęła aparat z szyi i niosła go w ręku. Nie była jeszcze nawet w połowie drogi, kiedy zalana łzami (dopiero z bliska było to widać) Romarey odwróciła się na pięcie w kremowych sandałkach i zniknęła w ciemnościach szatni. Zaniepokojona jeszcze bardziej przyspieszyła kroku, rozglądając się przy tym w stronę trenujących chłopców. Miała wystarczająco dużo zdjęć, by na dziś zakończyć swoją pracę, więc po chwili już bez wyrzutów sumienia przekroczyła próg pomieszczenia. Żaden z trenujących się za nią nawet nie obejrzał.
- Romarey? – zawołała ją przyciszonym głosem nie będąc nawet pewna, czy poprawnie wymawia jej imię. W szatni mimo otwartych na oścież drzwi było ciemno jak w grobowcu i nie wiedziała, czy powinna zapalać światło. – Gdzie jesteś?
     Odpowiedziało jej ciche szlochanie dochodzące z głębi pomieszczenia. Po chwili mrużenia oczu udało jej się dostrzec zarys gęstych włosów: siedziała koło rzędu pozamykanych szafek i wciąż przyciskała do tułowia swoje nadgarstki. Kołysała się powoli w przód i w tył, walcząc ze sobą, by nie wybuchnąć zwierzęcym rykiem.
- Skąd masz mój numer? – spytała odruchowo Lolita. Dopiero po chwili przyszło jej na myśl, że jej pytanie mogło być nie na miejscu lub co najmniej nie mieć znaczenia.
- Znalazłam w telefonie Jordiego – odpowiedziała jej dość spokojnie jak na swój aktualny stan. – Wyglądasz na osobę, która radzi sobie z udzielaniem rad, musiałam go więc jakoś zdobyć.
     To stwierdzenie nie tyle zaskoczyło Lolitę, co ją zaniepokoiło. Nie chciała myśleć o samej sobie w ten sposób, ale zdała sobie sprawę, że jeśli coś się komuś z jej otoczenia działo, od razu dzwonił właśnie do niej. Raz nawet słuchała zwierzeń zupełnie obcej kobiety napotkanej w autobusie, która na koniec wyznała jej, że „dobrze jej z oczu patrzy” i dlatego postanowiła zwierzyć się właśnie jej mimo tego, że jej kompletnie nie znała. Coś w tym zatem musiało być, choć wolała podpierać się myślą, że o jej psychologicznych zdolnościach wie od Jordiego, nie zaś z obserwacji, bo czułaby się co najmniej dziwnie.
- Co się stało? – Lolita nie lubiła tego pytania, bo zawsze kojarzyło jej się z czymś przykrym, jednak wolała nie tracić cennego czasu i od razu przejść do rzeczy, by móc jak najszybciej pomóc.
- Kompletnie nie wiem co powinnam zrobić – zaczęła Romarey, nie przerywając czynności kołysania się. Wzrok Lolity wyostrzył się w ciemnościach na tyle, by móc rozróżnić poszczególne elementy jej twarzy, w tym załzawione oczy, z których jasne strużki spływały po policzkach i szyi, zatrzymując się na dekolcie seledynowej bluzki. – Jestem w ciąży.
     Lolita, choć zmotywowana do pomocy, wbiła się plecami w szafkę i gdyby nie pozostawiony przez kogoś w zamku kluczyk, zatopiłaby się w niej jak w wannie. Wciąż trzymała na kolanach aparat z ogromnym obiektywem, który ważył dwa razy więcej niż sam sprzęt. Sama informacja ją uszczęśliwiła, ponieważ już co najmniej dwa razy Jordi wyznał jej metaforycznie i w tajemnicy, że jego dom od jakiegoś czasu wydaje się być za duży na dwie osoby, jednak ton, w jakim otrzymała od niej to wyznanie, nie pozwalał jej wychynąć z gratulacjami.
- Boję się – Romarey schowała twarz w dłoniach. – Przede mną miało być całe życie… Ale to nawet nie o to chodzi. To ogromna odpowiedzialność i naprawdę boję się, że jej nie udźwignę.
- Przecież nie będziesz z tym sama! – Lolita przekręciła się na ławce i wyrzuciła ramiona w powietrze. Nie wiedziała, co innego powinno się w takich sytuacjach mówić, ale czuła, że tego oczekuje jej rozmówczyni. – Jordi będzie przeszczęśliwy!
- Jordi ciągle będzie miał pracę – przerwała jej, patrząc w czubki własnych sandałów. – A ja jestem początkującą modelką. Zarabiam ciałem. To dla mnie definitywny koniec kariery jeszcze zanim na dobre się zaczęła.
- Mówisz tak, jakby zarobki Jordiego miały nie wystarczyć na utrzymanie trzyosobowej rodziny, więc to akurat dość głupia postawa – zauważyła spokojnym tonem.
- Naprawdę się boję – powtórzyła się, co wskazywało na jej skrajne przerażenie całą sytuacją. – Kocham Jordiego, ale dziecko jest zobowiązaniem na całe życie. A co, jeśli nam nie wyjdzie? A co, jeśli zostanę z nim sama?
     Lolita pokręciła oczami i złożyła ręce jak do modlitwy.
- ¡Por el amor de Dios! Co ty też wygadujesz! Nie widziałam Jordiego nigdy bardziej zakochanego! Poza tym chyba nie jesteś wróżbitą, żeby wybiegać w przyszłość. Spójrz na to, co jest tu i teraz. Jesteś ty i jest Jordi. I jest coś, co jest owocem waszej miłości i poniekąd, nazwijmy to, pracy – dodała z drobnym uśmieszkiem.
     Romarey nieco się uspokoiła. Przestała się trząść i po raz pierwszy spojrzała Lolicie w oczy, szukając w nich zrozumienia. Widać było, że pierwszy szok ma już za sobą.
- Mam tyle wątpliwości – wyznała jej, stopniowo pozbywając się ciężaru. – Mam nawet głupie myśli. Są naprawdę głupie.
- Każdy się czegoś boi – Lolita próbowała znaleźć jakieś pocieszenie. – Ja boję się parkowania pod centrum handlowym, gdzie jest dużo aut i mało miejsca. Leo boi się jazdy windą. Nawet Pep boi się zarazków i wszędzie nosi ze sobą tubkę żelu antybakteryjnego na bazie alkoholu. A ty boisz się ogromu odpowiedzialności. I dobrze, że się boisz, bo to poważna sprawa.
- Co mam zatem zrobić, by się nie bać? – spytała niemal błagalnie.
- Spróbuj wyobrazić sobie Jordiego, który siedzi przy krzesełku niemowlęcym i karmi dziewczynkę łyżeczką. Chce pocałować córkę, a kiedy już ma usta przy jej czole, mała zanurza dłonie w kaszce i smaruje mu breją po twarzy. Nie wiem jak ty, ale mi jest od razu lepiej.
     Romarey wydała z siebie coś w rodzaju cichego śmiechu. Powoli zaczynała cieszyć się z tego, że nie powiedziała Lolicie o myślach, które przeszły jej przez głowę w chwili zrobienia testu.
- A jeśli to będzie chłopak? – spytała w nadziei na dodatkową porcję opowieści.
- Wtedy uderzy go plastikowym mieczem w kolano i ten będzie udawał rannego, ciągnąc nogę po dywanie i wstając dopiero przy lodówce.
     Kobieta rozluźniła się już prawie całkowicie. Westchnęła w ciemnościach, rozprostowując nogi i czując na kolanie nieistniejące cięcie plastikowego miecza.
- A co, jeśli… - zaczęła, jednak Lolita od razu pokręciła głową.
- Nie myśl o tym, tylko ciesz się tym, co jest teraz – poradziła jej bez zastanowienia. – Ewentualnie pomyśl o okolicznościach, w jakich chciałabyś mu to powiedzieć. Wymyśl coś wyjątkowego, faceci lubią takie niespodzianki, o ile są zakochani.
- Może ty masz jakiś pomysł? – zapytała Romarey. Mówiła tak spokojnie, jakby w ogóle nie było tematu, a ostatnie minuty jej życia ktoś skutecznie wymazał.
- Pomysłów to mam akurat bardzo dużo – żachnęła się. – Gdybyś przeczytała tyle romansideł na nudnych wykładach co ja…
- To zostaw te najlepsze dla siebie, a podsuń mi jakiś inny – poprosiła Romarey, odgarniając włosy na bok. – No wiesz, żebyś sama mogła je kiedyś wykorzystać.
     Czekała na pomysł kilka minut. Przez chwilę myślała, że cisza wynika z tego, że Lolita próbuje coś wymyślić i nie chce się rozpraszać, jednak po pewnym czasie zauważyła, że dziewczyna wbiła wzrok w jakiś punkt przed sobą i wygląda jak ktoś, kto został zawieszony w próżni.
- Żaden z nich mi się nie przyda – powiedziała w końcu nader spokojnie. – Ja nie mogę mieć dzieci.
     Tego żadna się nie spodziewała: Romarey tego, że coś takiego usłyszy, a Lo tego, że w końcu to komuś powie. To było tak absurdalne, że obie nie wiedziały, jak powinny dalej się zachować.
- Ale… - Romarey próbowała przedsięwziąć jakąś rozmowę. – Ale jak to?
- Jestem bezpłodna – odparła, znów spokojnie i opanowanym tonem. – To znaczy lekarz twierdzi, że szansa jest, ale niewiele większa od tego, że wyceluje się po ciemku w Madryt na mapie Afryki.
- Przepraszam, ale to ostatnia rzecz, jaką się spodziewałam usłyszeć – Romarey przez chwilę poczuła się lepsza, ale zaraz zaczęła się tego przed samą sobą wstydzić. Odebrała to za akceptację sytuacji. – Ty? Lolita, kobieta wszelkiego sukcesu? Nie, to brzmi jak coś, co nie ma prawa się mieć miejsca.
     Choć w Lolicie już dawno wszystkie uczucia się rozlały, nie dawała tego po sobie poznać. W jednej sekundzie stała się obojętna na całe otoczenie.
- Masz rację, prawa nie ma, ale doskonale wiesz, że natura ma gdzieś prawo – odpowiedziała ze sztucznym uśmiechem. – Prawo jest wymysłem człowieka, a ona nim nie jest. Dlatego błagam cię, ciesz się ze swojego macierzyństwa w każdej minucie z osobna.
- Teraz już na pewno będę – odparła pewnym siebie głosem Romarey, choć jeszcze przed chwilą bała się tego zakazanego słowa na M.
- A ja będę cieszyć się twoim szczęściem.
     Nagle do ich uszu dobiegł odgłos czegoś spadającego na ziemię. Dopiero teraz Lolita przypomniała sobie o pozostawionej na krześle Lütt-Annie, która mogła z niego zeskoczyć lub nawet niechcący spaść, lecz nim zdążyła wstać i udać się w stronę wyjścia, suczka z siłą błyskawicy wgramoliła się wraz z psim wózkiem inwalidzkim przywiązanym do tylnych łap na kafelki i po omacku dobiegła do niej, stęskniona i zaniepokojona jej długą nieobecnością. Była przy tym do bólu niezdarna, brzydka i jednocześnie urocza.
- A oto moja córka, Lütt-Annie – powiedziała Lolita głośno i dumnie, biorąc ją na ręce i uważając, by nie przygnieść kółek jej wózeczka. Nawet mimowolnie się uśmiechnęła. Dopiero teraz dotarło do niej, że mała i brzydka suczka zmieniła jej dotychczasowe życie na lepsze, jeśli nie najlepsze, i uzupełnia jej wszelkie braki oraz usterki natury.
     Wyniosłą w ich mniemaniu chwilę przerwał Leo, który właśnie wbiegł do szatni, cały mokry od deszczu. Były tak zajęte, że nawet nie zauważyły, jak nad Camp Nou pojawiły się te wszystkie obserwowane od rana chmury. Ulewa w ciągu kilku sekund zamieniła zawodników w mopy do podłogi. No może z wyjątkiem Pepa, bo na chwilę obecną nie posiadał czegoś takiego jak włosy.
- A co tu robią moje cudowne dziewczyny? – zapytał rozpromieniony, zbliżając się do rzędu szafek, przy których siedziała Lolita i wycierająca łzy Romarey. I zrobił coś, czego partnerka Jordiego nigdy by się nie spodziewała: najpierw pocałował Lolitę w usta, a potem Lütt-Annie nad uszkiem, mocząc jej sierść wodą kapiącą z brody. Zaraz za nim do szatni zaczęli wbiegać kolejni zawodnicy Barcy, którzy szukali schronienia przed deszczem.
     Ta scena uświadomiła Romarey, że jeszcze nie wszystko wie o życiu. Życzyła sobie jednak, żeby Lolita chodziła w zielonych ciuchach, bo to mogłoby przyciągnąć do niej nadzieję na spełnienie pragnienia, na które w jej oczach w pełni zasługiwała. Ale do Lolity nie pasował zielony.

- Lolito Antonino, nie każ mi już dłużej czekać.
     Dopiero po chwili kluczyk w drzwiach sypialni zachrupał na tyle, by Leo miał pewność, ze może wejść do środka. Odczekał jeszcze parę sekund, nim otworzył drzwi i pchnął je energicznie. Uśmiechnął się na widok Lolity, która stała przed ogromnym lustrem i nowej lawendowej sukience i oglądała się ze wszystkich stron. Obracała się wokół własnej osi, by wprawić falbany w ruch i sprawdzić, jak będzie wyglądać w niej podczas ewentualnego biegu na autobus.
- No i co tak stoisz jak widły w gnoju? – spytała przyjaźnie, a Lionel przyłapał się na tym, że patrzy na nią jak chory na umyśle stalker zamiast po prostu wejść do pokoju, który w dodatku był jego własnym. Potrząsnął głową i dopiero wtedy zamknął za sobą białe drzwi. Usiadł na łóżku obok Lütt-Annie, która spała w najlepsze, rozłożona częściowo na kołdrze i na poduszce. Jej bezwładne nóżki leżały w dziwnej pozycji, przez co wyglądała tak, jakby opalała się na plaży.
- Chciałbym pójść z tobą kiedyś walczyć ze smokami – stwierdził Leo, przyglądając się jej szczupłym nogom w wysokich szpilkach, które ku jego niezadowoleniu właśnie ściągała z miną sugerującą, że coś jej w tym komplecie nie pasuje.
- W szpilkach trudno biega się z kuszą – skwitowała, nie zwracając na niego większej uwagi.
- Myślisz, że powaliłabyś smoka kuszą? – skrytykował ją, aczkolwiek nie nieprzyjaźnie. Położył się w poprzek łóżka, podpierając się na łokciach i nie spuszczając jej z oka. – Do tego potrzeba przynajmniej miecza.
- Szpilki do tego nie wystarczą? – spytała, nieprzerwanie kręcąc biodrami przed lustrem. – Kiedyś nadepnęłam obcasem na stopę Puyola i zaryczał jak smok czy inny zwierz, może to jakiś znak. Jak nie wierzysz to możemy sprawdzić na tobie.
- Jeszcze żadna uwięziona w wieży księżniczka nie próbowała uwolnić swojej cnoty obcasem.
- Myślisz, że miały co uwalniać? – zachichotała i nim Leo się obejrzał, rzuciła się na niego i przygniotła swoim słodkim ciężarem. Wpatrywała się w jego oczy, a z jej twarzy bił tak przyjemny blask, że nie chciał mącić go nawet swoim pocałunkiem. Wiedział jednak, że długo tak nie wytrzyma i zaraz się przełamie.
- Dobre pytanie – stwierdził, obejmując ją i trzymając za biodra tak, by nie spadła z łóżka. – Ty jesteś tego dobrym przykładem, bo wyglądasz jak księżniczka, a oboje doskonale wiemy, że…
- Przestań, przestań! – krzyknęła radośnie, próbując uwolnić się z kleszczy jego ramion. Nie udało jej się to jednak: Leo obrócił się wraz z nią i tym samym wylądowała na plecach, w dodatku z nadgarstkami przygwożdżonymi do pościeli.
     Nim zaatakowała paznokciami, zdążył pocałować ją najnamiętniej jak tylko umiał.
- Nie myślałeś kiedyś o tym, by mnie wymienić? – spytała, ciągle leżąc na łóżku i wpatrując się w kosmyki jego przydługich już włosów.
- W jakim sensie? – spytał, choć doskonale wiedział, o co jej chodzi.
- Na przykład na kogoś, kto może mieć dzieci. Wiem, że chciałbyś mieć dzieci. A ja mogę ci co najwyżej urodzić piłkę, jak za dużo zjem. Choć w sumie ty kochasz piłkę.
- Lolito, na miłość boską, nie pomyślałem o tym nigdy, przenigdy, nawet przez chwilę. To, że czegoś chcę nie znaczy, że muszę to mieć. Nie wymagam tego od ciebie.
- Nawet przez moment? – powtórzyła po nim, wyraźnie zaciekawiona jego odpowiedzią.
- Przecież dajesz mi wszystko, czego chcę i potrzebuję – powiedział, ponownie przekręcając ją tak, by leżała na jego torsie i mogła patrzeć mu prosto w oczy. – Dałaś mi nawet cudowną córkę – dodał, pokazując na leżącą po drugiej stronie łóżka Lütt-Annie.
- I dam ci drugą – odparła uśmiechnięta pozwalając, by jego dłonie zawędrowały do zamka sukni na jej plecach.
- Jesteś pewna, że chcemy mieć drugiego psa? A raczej rodzeństwo dla Lütt-Annie? – celowo użył tu liczby mnogiej, ponieważ zawsze liczył się z jej zdaniem. Sam był już zdecydowany. Tak przynajmniej mu się wydawało, bo rozmawiali o tym dziś przy śniadaniu.
- No tak, to w takim razie będą trzy – powiedziała, jak gdyby nigdy nic wstając z łóżka i ponownie zajęła się przeglądaniem w lustrze, dopinając przy okazji zamek, który przed chwilą został częściowo zsunięty.
     Chwilę zajęło, nim Lionel zdał sobie sprawę z wagi tych słów.
- Lolito? – zapytał niepewnie.
- No? – rzuciła, wyraźnie zadowolona z tego, jak wygląda. – Kurczę, trzeba będzie ją trochę poszerzyć w pasie. Ale to za jakiś czas.
- Lolito! – krzyknął, wstając z łóżka i przywołując ją tym samym do porządku. Był spanikowany tym, że za chwilę może mu powiedzieć, że to tylko żart.
- Lionelu, czy nie słyszałeś nigdy o cudach? – niespodziewanie odwróciła się do niego i teraz za sprawą uśmiechu, którego nie da się podrobić był już pewien, że nie żartuje.
     Lolita musiała przyłożyć otwarte dłonie go uszu, by znieść ten krzyk, który z siebie wydobył. Przez chwilę sama zwątpiła w to, co powiedziała, lecz nie minęły dwie sekundy, a już trzymał ją w ramionach i obsypywał jej twarz niezliczonymi pocałunkami. Zaczęła w głębi żałować, że nie skorzystała z żadnego ze swoich kreatywnych pomysłów na inne okoliczności wyznania mu tej informacji, na które wpadła kiedyś podczas rozmowy z Romarey. Ostatecznie postawiła na spontaniczność. A jednak możliwe, by Madryt leżał gdzieś w Afryce.
- Nie ciesz się tak, niedługo zacznę rzygać – zaśmiała się, próbując zabrać jego dłonie ze swojej twarzy i położyła je na swoich biodrach, które już wkrótce, wbrew pierwotnej roli natury, miały się rozrosnąć.
- Jesteś cudem – powiedział jakby czytając jej w myślach, patrząc przy tym w najpiękniejsze na świecie oczy koloru lawendy.



__________________________________________________________________


bardzo dziękuję wszystkim, którzy mimo tej ogromnej przerwy pisali do mnie i pokazywali swoją obecnością, że nie zapomnieli o #VoyContigo. bardzo się z tego cieszę i jestem szczęśliwa, że po prostu jesteście.
tymczasem zdążyłam skończyć studia. ależ ten czas minął! a z racji, że teraz to ja mam wakacje, postaram się na wszelkie możliwe sposoby powołać Lolitę i Leo do życia. musicie mi tylko trochę pomóc: czekam na wasze propozycje dotyczące tematyki kolejnych jednopartów, bo chciałabym pisać to, o czym wy chcielibyście czytać (:
do zobaczenia na kolejnym spotkaniu z Lo!