wtorek, 25 grudnia 2012

Dzień, którego nie ma

OPOWIADANIE 11

Hasła: każdy jest sam sobie jedynym źródłem wiarygodności, po upale przychodzi burza, a po burzy spokój, są ludzie niezastąpieni, najpiękniejsze rzeczy są tylko wynikiem naszej wyobraźni, samotność jako kwestia niezrozumienia, można pogodzić się z czymś tak naprawdę się z tym nie godząc


     Nudne dni to w Barcelonie dość częste zjawisko. Szczególnie wówczas, gdy się tu na stałe mieszka: no bo ileż można przechodzić przez ten sam park, mijać te same drzewa, oglądać ten sam film w zakurzonym kinie i piszczeć z zachwytu na widok tej niesamowitej i wyniosłej niczym ponad wzgórza kapitolu La Rambli, która przecież nie ulega zmianom? Zachody są tu codziennie takie same, ci sami ludzie przelewają się przez drzwi na fotokomórkę, te same samochody trąbią w nerwach na pieszych, którzy przechodzą przez ulicę zapatrzeni w ekran swojego telefonu zamiast w pasy. Ciągle jest tu gorąco jak w piekle. Choć czy mamy pewność, że w piekle właśnie nie jesteśmy?
     Ale czasem jednak zdarza się tak, że jeden, maleńki nawet szczegół zmienia znaczenie całości, sens, a nawet czyjeś życie.
     Lionel przeszedł po raz tysięczny po tych samych schodach, otwierając te same drzwi tym samym kluczem. Wyciągnął z uszu te same słuchawki od MP3, pchnął te same drzwi i wszedł do tego samego domu, do którego wchodził przez ostatnich parę lat. Nucił pod nosem jakąś starą piosenkę jakiegoś argentyńskiego zespołu, ruszając przy tym delikatnie biodrami w rytm trąbki i perkusji udając, że jest mistrzem salsy. Zamknął za sobą drzwi i rzucił na ziemię swoją torbę pełną przepoconych dresów. Jak zwykle zsunął z nóg swoje adidasy nie przejmując się tym, że pozostawienie ich na środku przedpokoju może skutkować błyskawiczną utratą zębów. Bezwładnie opadł na miękka sofę, wyciągając ręce do góry. Założywszy nogę na nogę oparł się wygodnie szyją o wezgłowie, nabierając w płuca powietrza przepełnionego wonią lawendowego odświeżacza. Zastygł w bezruchu jeszcze na chwilę dochodząc do wniosku, że ma wszystko. Myślał tak codziennie i nie miał zamiaru przestać. Jak zwykle.
     Uśmiechnął się pod nosem, zrelaksowany i szczęśliwy. Obserwując wpadające przez olbrzymie okno promienie słońca sięgnął do kieszeni rozciągniętego dresu, by wyciągnąć z niej swój telefon. Nieświadomy tego, jak bardzo trąci swoim zapachem po intensywnym treningu, zanurzył się w stosie równo poukładanych przez jakiegoś idealistę poduszek i niemalże bez patrzenia na ekran wybrał ósmy numer, licząc od góry listy. Nie wysilił się nawet ku temu, by przyłożyć go do ucha: zwyczajnie ustawił go na głośnik, po czym ułożył na swojej piersi i ponownie wyciągnął się na sofie niczym rozleniwiony kot. Przeczekał cierpliwie trzy pierwsze sygnały. W tym czasie obmyślał tajny plan na wieczór, na który zaplanował wszystko, co nie jest samotnością.
- Halo? – odparł zdecydowany, wysoki kobiecy głos. Zdawało mu się, że osoba po drugiej stronie wcale nie spodziewała się tego telefonu. Ale to nie było póki co istotne.
- Witaj Gabrielo – przywitał się należycie, przymykając oczy. – I jak tam się czujesz, lepiej?
- Jest całkiem dobrze – przytaknęła mu. – Tylko Daniel nie pozwala mi wychodzić dalej niż do ogrodu. A kiedy powiem, że boli mnie brzuch, mam wrażenie, że gdyby mógł, przypiąłby mnie żelaznymi łańcuchami do łóżka.
- I prawidłowo.
- Ciąża to nie choroba – burknęła pod nosem. – Czuję się dobrze i nie obchodzi mnie to, że jest mi niedobrze. To normalne, ale co faceci mogą o tym wiedzieć? Chcę wyjść, póki dziecko nie wpadnie na ten sam pomysł. Daniel dużo robi, ale za mnie nie urodzi. Potrzebuję powietrza.
- Słuchaj, mogłabyś mi podać do telefonu Lolitę? – zmienił temat, oglądając z uwagą swoje paznokcie. Wiatr za oknem zawiał mocniej, a dziewczyna zamyśliła się przez chwilę po drugiej stronie kabla. Mruknęła cicho.
- Możesz powtórzyć? – poprosiła, jakby nie dosłyszała, co często jej się zdarzało..
- Podaj mi Lolitę – powiedział ponownie, nieco głośniej i wyraźniej. Zawiesił wzrok na kolorowym żyrandolu, który pokrył się nieco cieniutką warstwą kurzu.
- Jaką znowu Lolitę? – choć jej nie widział, wiedział, że zmarszczyła czoło.
     Leo podniósł się na kanapie, opierając plecy o sztywną poduszkę. Podejrzewał, że zasięg zaczął zanikać.
- To ona do ciebie nie dotarła? – spytał, mrużąc oczy. – Zmieniła plany, niczego mi o tym nie mówiąc?
- Ale jaka Lolita? – dopytywała nieustannie.
- No moja Lolita – jęknął niemal poirytowany, a rosnące nieporozumienie zaczęło rozsadzać mu głowę.
- Lionel, o czym ty do jasnej cholery do mnie mówisz? – głos Gabrieli brzmiał poważnie, tak więc z pewnością nie żartowała. To byłoby z jej strony olbrzymim nietaktem. Z drugiej strony nie wierzył w to, że mogłaby posunąć się do wyparcia znajomości ze swoją własną przyjaciółką.
- Gdzie jest Lolita? – spytał ze sztywnymi od niepokoju ustami. Podparł się dłonią o poduszkę, by w każdej chwili móc wstać ze swojego miejsca. Coraz bardziej niczego nie rozumiał.
- Lolita, co to w ogóle za imię? – prychnęła do słuchawki z niejaką drwiną.
     Rozłączył się wiedząc, że dalsze brnięcie w temat niczego nie da. Przestał również racjonalnie myśleć: wszystko wydawało mu się dziwne i podejrzane. Z każdą sekundą zaczynał sobie uświadamiać, że jest w szoku spowodowanym swoją własną niewiedzą. Poczuł się jak wyrzucony na środek morza rozbitek, który do dyspozycji ma jedynie obgryzione drzwi z pokładu Titanica. Próba ułożenia w głowie własnego usprawiedliwienia skończyła się na wniosku, iż dziewczyny musiały się najzwyczajniej w świecie pokłócić. Co prawda jeszcze nigdy im się to nie zdarzyło, ale innej opcji nie było.
     Leo rozejrzał się po salonie, po czym ponownie odblokował klawiaturę telefonu. Szybko przeszedł do książki telefonicznej i zjechał palcem po dotykowym ekranie w poszukiwaniu swoich kontaktów na literę L. W pierwszej chwili rzucił mu się w oczy numer Llorente, pod którym zazwyczaj znajdowało się imię, które wypowiedział w swoim krótkim życiu więcej razy niż AMEN na końcu modlitwy. Zastygł w bezruchu nie rozumiejąc, dlaczego go tam tym razem nie ma.
     Zaniepokoił się już na poważnie. Po chwili przeszytej bezradnością ciszy powrócił do skrzynki odbiorczej, która była wiecznie zapchana jej wiadomościami, czasem nawet zupełnie bezsensownymi. Nabrał powietrza w płuca, jednak nie miał zamiaru go tak szybko wypuszczać: na wdechu przeszukiwał zawartość zakładki przychodzących. Pep, Xavi, Pep, Pep, Gabriela, Daniel, Pep, Llorente, Alba, Mascherano, znowu Daniel… Gdzie tych trzy tysiące pięćset wiadomości od kobiety, której nie widział zaledwie od dzisiejszego ranka?
     Wstał pospiesznie z kanapy, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony.

     To jakiś żart? O co tu w ogóle chodzi? Co jest z tym cholernym telefonem? Ja rozumiem, można niechcący skasować wiadomości, ale żeby zaraz z numerem? Przecież ja takich rzeczy nie robię. To na pewno ten pajac Fábregas, Boże, co za idiota. Gdzie ona w ogóle jest? Powinna wrócić pół godziny temu. Nie zadzwoniła powiedzieć, jak poszedł jej egzamin z historii katalońskiego, choć obiecała. A może się z tego stresu położyła? Moja biedna. Pójdę na górę i sprawdzę, a co mi szkodzi. Nie, nie, ja wcale się nie denerwuję i nie wyczuwam tu żadnego spisku, po prostu to wszystko jest dziwne. Chyba czas zacząć chodzić spać o normalnych godzinach.
     Schodek, schodek, schodek, strome te nasze schody, pod nogi trzeba patrzeć. Zabiłbym się, gdybym tego nie robił. Ale wracając do tematu, to o co w sumie chodziło Gabrieli? Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek zachowywała się w ten sposób. Poza tym ona lubi grać z Danielem na konsoli ubrana w dres i bez makijażu, więc czemu miałaby kłócić się z moją Lolitą, którą kocha, powiedzmy, w połowie tak mocno, jak ja? A od kiedy jest w ciąży, jest jeszcze łagodniejsza. Cały jej mały świat kręci się wokół przerastającej ją obsesji, czy mała Jasey Rae urodzi się zdrowa, czemu się w sumie tak bardzo nie dziwię. Naprawdę, jest łagodna jak baranek, w dodatku martwy, nie zrobiłaby nikomu krzywdy. Daniel też nie ma na nią takiego wpływu, toż to on bardziej nadaje się na matkę niż na ojca. Nie, to niemożliwe, żeby się pokłóciły. No ale w takim razie… Ej, nie ma naszego zdjęcia.

     Lionel stanął w lekkim rozkroku u progu drzwi swojej sypialni. Otwarte z przerażenia oczy świeciły mu się niczym wypolerowane kawałki szkła, a słońce drażniło je delikatnie. Miał idealny widok na łóżko, obok którego stała dębowa szafka nocna. Na niej z kolei znajdowało się zazwyczaj kilka oczywistych rzeczy: szklanka, butelka z wodą, lampka, paczka trójwarstwowych chusteczek hipoalergicznych i pewne zdjęcie. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie podziała się czerwona ramka formatu A4, w której wnętrzu lśnił obrazek z inauguracji championatu z poprzedniego roku, na którym trzymająca w objęciach wyrośnięte już dziecię Victora Valdésa Lolita całuje po kryjomu Lionela w szyję. Oczywiście kamery były na tyle wścibskie, że i tego im nie oszczędziły. Ale oboje lubili to zdjęcie opublikowane w jakimś podrzędnym tabloidzie. Przypominało im o tym, że gdzieś w środku są zwykłymi ludźmi, których nikt nie jest w stanie zmienić, cokolwiek by nie zostało powiedziane.
     Nie zmienia to faktu, że jednak go nie było.
     Leo pokręcił głową z niedowierzania. Zmrużył oczy parę razy, dopuszczając do siebie wszystkie możliwe i niemożliwe wytłumaczenia. Drżące z niepewności nogi poniosły go z szybkością światła w stronę rozsuwanej szafy, którą otworzył w przypływie wściekłości, mało nie wyrywając z niej dębowych drzwiczek. Niemal od razu na ziemię wysypał się rozwalony stos jego koszulek i spodni, których nikt nie raczył poskładać ani nawet wyprasować. Niczym psychopata zaczął wyrzucać za siebie kolejne ubrania w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów obecności dziewczyny. Chciał w górze własnych, śmierdzących podkoszulków znaleźć choć jeden biustonosz, jedne figi, damską skarpetkę, później nawet cokolwiek, co nie należałoby do niego. Nie potrafił już ukryć swojej paniki ani tego, że niczego nie rozumie. Bo nie lubił niczego nie rozumieć.
     Wyrzucił na podłogę już całą zawartość szafy, jednak nie znalazł ani jednej rzeczy należącej do jakiejkolwiek kobiety. Rozchylił lekko drżące usta, rzucając rękoma na boki i kręcąc się niespokojnie wokół własnej osi. Nie potrafił obrać kierunku zarówno własnych kroków, jak i myślenia. Gdzie do cholery są jej wszystkie ubrania? Walizki stojącej zawsze w kącie pokoju również nie było. Taka granatowa, z flagą Wielkiej Brytanii jako motyw, dostała na urodziny od Cesca. Odwrócił się do olbrzymiego, balkonowego okna, pod którym zazwyczaj stały buty. Zawsze narzekał, że już kilkakrotnie prawie zabił się o pozostawione przy progu szpilki, sandały czy tenisówki. Tym razem dostrzegł jedynie swoje własne adidasy, klapki i kilka par eleganckich, czarnych półbutów, tak zwanych „kościołowych”. Po turkusowych, dwunastocentymetrowych obcasach nie było ani śladu.
     Rozejrzał się pospiesznie po delikatnie lawendowych, wręcz wrzosowych ścianach. Nie było na nich ani jednej wspólnej fotografii, których powinno tu być przecież pełno. Sesja w Atelie, sesja dla Vouge’a, kilka prywatnych zdjęć z parku lub boiska, a nawet oryginał okładki SPORTBILD… Gdzie to wszystko się podziało? Brakowało nie tylko samych ramek, ale i również kołków rozporowych i gwoździ wbitych w ścianę. Nie było też dziur, które powinny po sobie zostawić.
     Ze łzami w oczach rzucił się do stojącego na prawo od łóżka regału. W amoku zaczął przeglądać tytuły znajdujących się tam książek, których było zdecydowanie mniej niż powinno. Z błaganiem przy powiekach modlił się, by natknąć się na jej notatki z uczelni, podręczniki do ekonomii, ćwiczenia z językoznawstwa, materiały pomocnicze do praktyk z bankowości, zeszyty do taktyk psychologicznych w marketingu bankowym. Cokolwiek, czego by nawet nie zrozumiał, a czego ona nie mogłaby przeoczyć. Nie znalazł jednak żadnej z książek, które co dzień nosiła pod pachą na wykłady ani nawet obyczajówki, do których lubiła zasiadać w samotności na schodach przy La Rambli lub w miękkim fotelu, czekając na jego powrót z treningu. Nie było ani dzieł Sparksa, ani Camusa. Zauważył jedynie LOLITĘ Nabokova, ale to nie była jej własność, a jego prezent. W dodatku chyba od niej samej.
     Dopadł szybko do wiszącej półki, na której znajdowały się płyty. Wytarłszy łzę o nadgarstek zabrał się za przeglądanie grzbietów okładek. Słuchali zupełnie innej muzyki, przez co szybko zorientował się, że w tym pokoju brakuje nie tylko jej książek, ale i nagrań. Nie było ani Guns’ów, ani Depeche Mode, The Who też nie ma… Gdzie Michael Bublé, którego namiętnie puszczała w aucie, aż płonęły mu uszy? A Regina Spektor? Gdzie są te wszystkie płyty, których nuty słyszał często na podjeździe, wracając późno do domu?
     Nie mógł dłużej na to patrzeć. Wybiegł z pokoju jak z procy, wskakując na drewniane schody.

     GDZIE JEST LOLITA?! Lolito?! Lolita, gdzie jesteś, proszę cię, pokaż mi się natychmiast! Patrz, dla ciebie prawie zabiłem się na schodach! Ale biegnę dalej. Dlaczego w całym domu nie ma ani jednej twojej rzeczy? Coś ty z nimi zrobiła? Odeszłaś i nic mi o tym nie powiedziałaś? Nie, nie mogłabyś odejść! No bo niby dlaczego? Czy nie dałem ci czegoś, czego potrzebowałaś? Czy byłem dla ciebie zły? Czy powiedziałem coś nie tak? Było ci ze mną źle? Jeszcze wczoraj sama opowiadałaś mi, jak bardzo mnie kochasz, czułem twoje ciało, a ty czułaś moje i umrę, jeśli zaraz znów go nie poczuję! Opowiadałaś, jak bardzo wkurza cię facet z ekonomii i denerwowałaś się tym kolokwium, które masz w przyszłym tygodniu, choć zaledwie kilka godzin dzieliło cię od egzaminu semestralnego. Lolito, przecież ty pocałowałaś mnie w szyję. Wiesz, jak ja uwielbiam, kiedy całujesz mnie w szyję? Jesteś wtedy tak bardzo moja, mojsza niż kiedykolwiek indziej. Uwielbiam, jak nasze zęby się o siebie obijają. Lolito, światłości mego życia, ogniu moich lędźwi, czemu ja do cholery cytuję Nabokova?

     Leo wpadł do kuchni, mało nie przewracając przy tym stojaka na parasole. Nie było nawet kubka z jej imieniem, który zawsze zostawiała na blacie z resztkami zimnej, niedopitej herbaty. Naczynia były na swoim miejscu, w pomieszczeniu panował przejrzysty porządek. Nie penetrował już szczegółowo każdego kąta: zacisnął zęby i nabierając powietrza w płuca odwrócił się, biegnąc jak szalony do małej łazienki na parterze – jednej z czterech w całym domu - o której całkowicie zapomniał. Przebiegł koło sofy, na której jeszcze przed kilkoma minutami leżał i na której często siedział z Lolitą, oglądając przy tym głupawe filmy. Jedli wówczas popcorn, a ta po dwudziestu minutach zasypiała mu na ramieniu. Wieczór kończył się tak, że owiniętą w koc dziewczynę zanosił po schodach do łóżka. Budziła się jednak na jego rękach i nie dawała mu spać jeszcze przez co najmniej godzinę po przeniesieniu jej do sypialni. Lubił to robić. Czuł wtedy, że jest najzwyklejszym człowiekiem na świecie.
     Pozostawiwszy za sobą przedpokój wbiegł do salonu, od razu skręcając w lewo ku niewielkiemu pomieszczeniu. Szarpnął klamką, zapalając drugą ręką światło. Półeczki pod lustrem i nad toaletką były niemalże puste. Brakowało damskich kosmetyków, toników, tuszu do rzęs, szamponu, cieni do powiek, pędzelków stojących w metalowym kubku, nawet żadnego balsamu do ciała nie było… Przy umywalce leżała pozostawiona w zapomnieniu szczoteczka do zębów. Szczoteczka Lionela, nie jej.
     Rzucił okiem na pojemnik pełen grzebieni i szczotek do włosów. Na żadnej z nich nie zauważył długich blond włosów, na które tak często narzekała. Twierdziła, że strasznie jej wypadają z powodu ich wrodzonej cienkości, której nie potrafiła w żaden sposób nareperować za pomocą specjalistycznej odżywki. Kiedy to mówiła, miała mokrą grzywkę, krótkie spodenki i poplamiony podkoszulek.
     Lionel był zrezygnowany. Panika urodziła w nim nagłą potrzebę poczucia jej drobnych kończyn we własnych ramionach, podsyciła tylko tęsknotę, której nie powinien czuć. Nie starał się również tamować swoich łez niezrozumienia. Doczłapał powolnymi krokami do kanapy, szurając piętami po dywanie. Jęknął, kiedy opadał na poduszki. Sięgnął do kieszeni dresu, by po raz drugi tego dnia wyciągnąć z niego swój telefon. Wystukał numer, nie bawiąc się w szukanie go na liście kontaktów. Ledwie złapał zasięg, a miła pani powiedziała mu z baskijskim akcentem, że dany numer nie istnieje.
     To pogrążyło go jeszcze bardziej. Zatarła po sobie każdy ślad, nawet ten najmniejszy. Nie natknął się na choćby przypadkiem pozostawioną przez nią gumkę do włosów, opaskę na nadgarstek, stanik leżący na poduszce, okulary przeciwsłoneczne rzucone na komodę, pomadkę do ust, wizytówkę fryzjera. Zniknęła z jego życia, tak po prostu. Czuł się pusty w środku. Kiedyś opowiedział jej o swoich obawach, że pewnego dnia, kiedy się obudzi, jej już nie będzie. Śmiała się wówczas jak w alkoholowym upojeniu i wymachując rzęsami jak chorągwiami całowała go w skroń jakby na przysięgę. Jej nagie ramiona były dla niego wystarczającym dowodem na to, że mówi prawdę. Nie mógł uwierzyć, przecież nigdy go jeszcze nie okłamała. To niemożliwe, anioły nie kłamią. Przecież wiedziała, że odejście od niego będzie jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Bo Leo nie umiał żyć bez swojej Lolity. Już nie.
     Wykręcił szybko inny z numerów, który również doskonale znał. Przewalił się szybko na plecy, spadając przy tym na podłogę. Nie miało to jednak żadnego większego znaczenia: brak komfortu fizycznego był nieodczuwalny przy tym psychicznym dyskomforcie, dzięki któremu nie wiedział, co dzieje się w jego głowie. Przyłożył telefon do ucha i w bezruchu czekał na odpowiedź z drugiej strony. Płakał coraz rzewniej i coraz bardziej jak dziecko.
- Słucham? – serdeczny, kobiecy głos odpowiedział mu już po drugim sygnale. Widocznie musiała gotować coś w kuchni, bo telefon stał u niej tuż przy zlewozmywaku.
- Mamo, pomóż mi – rzucił od razu, wycierając łzy w rękaw dresowej bluzy. Zapomniał dodać jakieś zapytanie w stylu „czy nie przeszkadza”. – Mamo, błagam cię, ja umieram.
- Lionel? – Celia najprawdopodobniej wytarła coś szybko ściereczką, by chwycić telefon obiema rękami. – Synku, co się stało?
- Lolity nigdzie nie ma – szepnął do mikrofonu. – Nie ma jej rzeczy, ubrań, książek, szczotki do zębów, perfum. Nie ma jej, mamo. Nigdzie jej nie ma.
     Odpowiedziała mu długa, wymowna cisza. Celia najwyraźniej porządkowała w głowie zasłyszane fakty. Choć wiedział, że od Barcelony do Rosario jest kilka tysięcy kilometrów, wystarczyło mu jej milczenie, by poczuć ją przy sobie. Mama zawsze wiedziała, jak go pocieszyć i co powiedzieć. Nie pomyślał nawet, że słowo ZAWSZE może mieć w tej chwili wiele różnych definicji i tym razem nawet ona nie znajdzie takich słów.
- Leo, ale... O kim ty mówisz, dziecko? – spytała, czego z jednej strony mógł się spodziewać, z drugiej zaś nie dopuścił do siebie tej informacji.
- Przestań chociaż ty! – krzyknął, czerwony ze złości i poirytowany jej postawą. Czuł, jak w jego żyłach rośnie nienawiść, której nie miał w kim ulokować. Mimowolny bunt pozwolił mu na chwilę uwierzyć, że to on ma rację. – Moja Lolita, moja kobieta, nigdzie jej nie ma!
- Kochanie… - wyraźnie próbowała coś powiedzieć, jednak jego desperacja nie potrafiła dopuścić jej do należytego słowa.
- Nie znalazłem po niej nawet jednego włosa, mamo. Dlaczego?
- Ale… w twoim życiu nigdy nie było żadnej Lolity.
     Gromy z jasnego nieba spadają na człowieka raczej niespodziewanie. Lionel zastygł w bezruchu czując, jak jego serce pokrywa się lodem, zamieniając się przy tym w kamień. Wstrzymał oddech i wciąż przytrzymując telefon przy uchu otworzył szeroko oczy, chociaż tak naprawdę niczego nie widział. Nie myślał w ciągu ostatnich minut o wielu rzeczach, które znacznie ułatwiłyby mu przyswojenie takiej informacji. Nie tylko nie miał na to czasu, ale i również najzwyczajniej w świecie nie chciał tego robić. Dopiero teraz zaczął składać kolejne fakty w całość, chcąc czy nie chcąc poddając się samorzutnym refleksjom. To wyjaśniałoby zachowanie Gabrieli, brak jej numeru, płyt, bielizny… Ale jeśli Lionel mówi, że coś jest niemożliwe, to tak jest w rzeczywistości. Nie ma na świecie bardziej realnego i namacalnego człowieka od niego.
- Jak to nie ma? – spytał piskliwym głosem. – Mamo, wy razem piekłyście alfajory…
- Leo, co ci się stało, na litość Boską? – Celia była równie przerażona, co on. Sytuacja, w której niespodziewanie się znalazła nie przerosła jej, a jedynie wystąpiła przed nią w postaci absurdu, z którego miała ochotę się zaśmiać. – Nie miałeś nigdy dziewczyny o takim imieniu, Słońce.
- Mamo, jestem z nią od trzech lat – powiedział znów tym samym, piskliwym głosem, nie starając się nawet wycierać płynących mu po policzku łez. – To moja kobieta, moja! Przytulałem ją jeszcze rano, kiedy wychodziłem z domu, a ona spała. Tyle razy byłem z nią w Rosario, mamo, nie wmawiaj mi, że jej nie ma! Uwielbiasz ją, tyle razy siedziałyście z piwem na ławce w centrum. Uszyłaś jej niebieską sukienkę. Mamo, przecież ja z nią chcę mieć dzieci, mamo, proszę cię, dlaczego ty mi mówisz takie…
- Lionel, uspokój się – rozkazała niemal. Słyszał, jak odkłada coś na blat, jakby brzdęk widelca. – Zupełnie nie wiem, co powiedzieć i o co ci chodzi. Lolita, co to w ogóle za imię?
- Nie wierzysz mi? – szepnął, jakby świat już się pod nim zawalił. Czuł, jak każdy kawałek materii odwraca się od niego plecami i pozostawia samego na dryfującym kawałku lodu. Zabolały go jego własne słowa, ponieważ z każdą chwilą uświadamiał sobie ich ukryte znaczenie. – Uważasz, że kłamałbym, mamo?
- Na pewno nie w takiej kwestii – przyznała. Westchnęła jak ktoś, kto tłumaczy małemu dziecku, że duchy nie istnieją. – Nie umiałbyś.
- No właśnie. Chcę ją z powrotem.
- Leo, jest mi tak niezręcznie… Naprawdę, ty nigdy nie miałeś w swoim życiu kogoś takiego. Nie wiem, co ci się stało, ale nie potrafię uwierzyć w twoje słowa, choć jesteś moim synem. To nierealne.
- Sugerujesz, że jestem stuknięty i mam podwójną osobowość albo Lolita to wymysł mojej wyobraźni?
     Po drugiej stronie zapanowała chwila ciszy, która bolała go bardziej niż słowa. Nie mógł już tego znieść, nie potrzebował więc zbyt wielu motywujących impulsów: nie męczył się nawet z przerwaniem połączenia, tylko od razu rzucił telefonem w stronę przeciwległej ściany. Płaski, ponoć niezniszczalny ekran roztrzaskał się w drobny mak, rozsypując na dywan kawałki tytanu, metalu i krzemu. Nie chciał słuchać dłużej bredni zwróconych przeciwko niemu. Po raz pierwszy od dawien dawna czuł się samotny. Bo wszyscy odwrócili się od niego twierdząc, że nie ma czegoś, w co pokładał całą wiarę swojego istnienia. To tak, jakby w jednej chwili wyrwano mu serce.
     Tak bardzo chciał ją zawołać. Nie miał tylko pewności, czy przyjdzie.

     Ludzie w Barcelonie są różni. Jeśli komuś ewidentnie by się nudziło, mógłby podzielić ich na grupy wedle takich kryteriów, jakie tylko przyjdą mu do głowy, bo choć mieszkają tu ludzie jak wszyscy inni na świecie, po poddaniu ich jakiemukolwiek eksperymentowi wyniki będą zupełnie inne niż w pozostałych częściach Katalonii, Hiszpanii, a nawet Europy. Każda grupa dzieliłaby się na inne, coraz mniejsze i mniejsze i nawet wówczas pozostałaby cząstka, której nie zaklasyfikowano by do żadnej innej. No chyba, że i jej nadano by jakąś nazwę, ale to mijałoby się już z celem. Przy takim na pierwszy rzut oka bezsensownym zabiegu można zauważyć, że między ludźmi więcej jest różnic niż podobieństw, ale istnieje jedno jedyne kryterium, w którym powstałaby tylko jedna grupa. Każdy z nich bowiem boi się chodzić samemu nocą przez las. Sama myśl, że ktoś może znaleźć się nagle w środku boru przy wrzosowisku napawa ich przerażeniem. Nie boją się jednak napastnika, dzikiego zwierzęcia czy żywiołu: boją się samych siebie. Wiedzą, że w promieniu kilku kilometrów nie ma nikogo gorszego od własnego odbicia w tafli stawu i to jest niepokojące.
     No chyba, że trafi się człowiek, któremu już wszystko jest obojętne. Ale wtedy znów musiałby powstać podział na grupy, a to znowuż mija się przecież z celem. Niemniej jednak są i tacy ludzie: ci, którzy nie potrafią żyć na warunkach zbudowanych przez kogoś, kogo nie ma. W sumie to można nazwać ich grupę jakoś w stylu BEZ NAZWY, bo ich myśli są tak przezroczyste, że nie daje rady ich odczytać. Myśli przezroczyste jak duchy, które pozostają po tym, jak człowiek nie wraca do domu.
     W kremowej willi nie paliło się żadne światło i to było dziwne. Dom, który wiecznie oświetlał podjazd widoczny nawet z odległości kilku kilometrów tym razem stał cicho i nie rzucał się w oczy. Otwarte na oścież drzwi wejściowe jeszcze bardziej podsycały atmosferę horroru i smak powietrza w sposób, którego można pozazdrościć. Gerard przymknął je, gdy tylko znalazł się w środku i poprawiając kołnierz czarnej, skórzanej kurtki podszedł do znajdującego się na pograniczu kuchni i salonu blatu. Miał w zamiarze rozejrzeć się po pomieszczeniach, jednak gdy tylko spojrzał obojętnie na dywan, cofnął się odruchowo, cudem unikając kontaktu ze stojącą przy komodzie lampą.
- ¡Cojones! – wyrwało mu się. Lionel leżał na brzuchu z rozłożonymi rękami i głową skierowaną w stronę schodów. Oddychał spokojnie, tylko oczy miał nieobecne. Był jednak ciałem, choć tego nie chciał.
- Odejdź – szepnął tak cicho, że gdyby Piqué nie chciał go usłyszeć, nie usłyszałby. – Ty też mi nie wierzysz.
     Gerard westchnął głęboko, zapalając górne światło. Popatrzył przez chwilę w sufit, po czym usiadł w rozkroku na brzegu kanapy, tuż przy rozrzuconej w nieładzie głowie kolegi. Kiedy stwierdził, że nic mu nie grozi i na pierwszy rzut oka wszystko z nim pod kątem fizycznym w porządku, szturchnął go czubkiem buta w żebra. Zero reakcji. A to nie było do niego podobne nawet w sytuacji, gdy miał pretensje do całego świata.
- Czy ty masz pojęcie, jak nas wszystkich przestraszyłeś? – choć nie wiedział, czy wypada mu zacząć od takich słów, przypomniał sobie, że jedną z głównych cech jego osobowości jest nieprzyzwoita bezpośredniość. Chciałby w sumie nakierować jakoś na temat, niemniej jednak nie za bardzo wiedział, z której strony powinien go podchwycić. – Nawet ja. To do mnie niepodobne. A Gabriela to już w ogóle chodzi po domu i nie wie, co ze sobą zrobić. Nie odłożyła słuchawki, póki nie upewniła się, że do ciebie zajrzę. W jej stanie nie powinna się tak denerwować.
     Umilkł. Leo nie odpowiedział mu ani słowem, tylko bez przerwy wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. Na jego twarzy odgniotły się frędzle beżowego dywanu. Nawet oczami nie mrugał: wyglądał jak wykuty z kamienia. Gdyby w tym momencie do jego domu weszła grupa złodziei i zaczęła wynosić mu rzeczy, nie ruszyłby się. Nic by nie zrobił. Niech kradną coś, co jest, skoro ukradli już coś, czego nie ma.
- Así no se hace…
- Nie wierzysz mi – powiedział ostro, a jego lewy nadgarstek drgnął niebezpiecznie. – Nie wierzysz mi tak, jak cała reszta. Bo nie wierzysz, prawda?
     Gerard westchnął.
- Chciałbym ci wierzyć – przyznał. – Chciałbym ci powiedzieć, że cię rozumiem, ale nie umiałbym skłamać, bo de facto nie mam pojęcia, o co ci chodzi. To ty zrozum nas.
- Nikt mi nie wierzy – powtórzył po raz kolejny, przełykając cicho ślinę. – Jestem z tym kompletnie sam. I nikt niczego nie wie. Nie chcą mi powiedzieć, gdzie ona jest. Dokąd mi ją zabrali.
     Przez pokój przeleciały wiązki zimnego wiatru pochodzącego z nie zamkniętego okna przy wieszakach. Gerard wstał, by je zamknąć, a w drodze do niego postanowił, że obierze inną taktykę. Sam był ciekaw tego, co Lionel ma do powiedzenia nie tylko mu, ale i całemu światu.
- Ona jest, czuję ją – wysmędził pod nosem. Zauważył, że w pomieszczeniu robi się ciepło, kiedy jego kolega z drużyny zamyka okno. – Czuję całym sobą jej obecność. Ona istnieje i nikt nie wmówi mi, że to, co działo się przez ostatnie trzy lata było tylko iluzją i jedną wielką imprezą w mojej głowie. Nie postradałem zmysłów. Tymczasem nawet moja mama płacze twierdząc, że jestem chory na umyśle. Nie chcę, żeby niepotrzebnie płakała, bo Lolita przecież istnieje.
- Lolita, co to w ogóle za imię – prychnął.
- Wszyscy tak mówią. A przecież jest piękne.
     Gerard usiadł z powrotem na brzegu sofy. Czuł się dziwnie wiedząc, że patrzy na niego z góry. Zdał sobie nawet sprawę, że gdyby zamienili się miejscami, jako leżący wśród własnej wyobraźni człowiek czułby się niekomfortowo w takim położeniu. To tak, jakby uważał się poniekąd za kogoś lepszego. Pokręcił więc głową i wyciągnął nogi w przód, by usiąść po turecku obok niego. Pochylił się nawet, by dać mu do zrozumienia, po co tu przyszedł i że mimo wszystko jest po jego stronie. A przynajmniej chciałby.
- Jaka ona jest? – spytał nie wiedząc, czy stąpa po bezpiecznym gruncie. Inne pytania wydawały mu się jednak jeszcze mniej trafne. Grał na czas.
- Jest piękna, przecież wiesz – Leo na samą myśl uśmiechnął się do siebie, co wpompowało w niego nieco życia. Na jego policzkach pojawiły się drobne rumieńce, będące efektem powracającego krążenia. – Ma długie blond włosy, choć w zasadzie ten blond jest dość ciemny. Ma szare oczy, ale to nie kolor jest istotny, tylko fakt, że cię w każdej sytuacji rozumieją. Chodzi w wysokich obcasach, boi się burzy, choć za każdym razem zapewnia, że jest inaczej, gryzie końcówkę ołówka, kiedy się uczy, ustawia szklanki na suszarce do góry dnem, a kiedy boli ją głowa, to bierze zawsze trzy tabletki zamiast jednej, bo inaczej jej nie pomaga.
     Piqué poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. Miał wrażenie, że znalazł się w środku sceny kręconej do horroru, w której to ma przed oczami opętanego przyjaciela. Im dalej mówił, tym szerszy widział uśmiech na jego twarzy. I nie był to taki zwykły uśmiech, tylko sztuczny, niezdarny, nie wyćwiczony… Gdyby tylko mógł, wybiegłby z jego domu.
- Powiem szczerze, że boję się ciebie – przyznał Gerard, chowając dłoń pod kurtkę. Nie chciał, by zobaczył, że drży. – Stary, czuję się jak w thrillerze psychologicznym. To niesamowite. A wszystko to, co mówisz, nie jest możliwe.
- Przecież ty też ją lubisz, a ona lubi ciebie – ciągnął dalej nieświadomy tego, jak wielki strach pali się w oczach jego rozmówcy. – Opowiadałeś jej dowcipy o blondynkach, wysyłałeś je jej nawet o trzeciej nad ranem. A ona mimo wszystko wycierała twoje rzygi ze ściany, kiedy się upiłeś. Naprawdę tego nie pamiętasz?
- Lionel, nie ma Lolity, uwierz mi proszę – głos Gerarda zaczął się łamać, a on próbował sięgnąć po ostateczność. Stwierdził, że przedstawienie faktów w prostych zdaniach jest jego wyjściem ewakuacyjnym. Niepewnym ruchem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni podszewki nieduży, lekko zużyty od rzucania po kątach telefon. – Potrzebujesz pomocy, Leo… Muszę zadzwonić po pomoc.
- I co im powiesz? – spytał, ledwie poruszając ustami.
     Piqué zastygł w bezruchu. Miał rację. Nie dość, że nie wiedział, do kogo zadzwonić, to w dodatku nie miałby pojęcia co powiedzieć. Pospiesznie schował telefon do kieszeni, wyciągając chwiejną rękę w kierunku głowy Lionela. Dotknął jego włosów i w pierwszym odruchu nawet cofnął dłoń, jednak nie zanotowawszy żadnej reakcji położył ją na jego czole. Przesunął ją do tyłu, głaszcząc przy tym jak małe dziecko. Kiedy był mały, mama tak go uspokajała w sytuacjach, gdy czegoś się bał. Tak bardzo chciał powiedzieć mu, że rozumie i że pomoże ją odnaleźć, kimkolwiek by nie była.
- Wiesz, co to znaczy kochać? – spytał egzaltowany Leo, przymykając oczy. Wyglądał, jakby coś ciążyło mu na sercu.
- Mam Shakirę – przypomniał mu, nie przerywając czułego, matczynego gestu. – I mogę jej dotknąć.
- Ja Lolity też dotykałem – powiedział jakby przeczuwając, do czego zmierza i chcąc zaprzeczyć jego słowom jeszcze nim zostałyby wypowiedziane. – Dotykałem jej nawet dziś i wczoraj. I przedwczoraj. I przez parę lat co dzień, co noc, co wieczór, co rano. Wiem, co to znaczy.
- I po czym wnioskujesz, że istnieje, kiedy wszyscy są przeciwko tobie? – zapytał na odczepnego.
- Bo wspomnień nikt mi nie zabierze – przyznał uparcie. – Nie wiem, dlaczego nie ma jej rzeczy. Nie znalazłem ani jednego włosa, choć szukałem. Niczego nie rozumiem, jestem tylko słabym człowiekiem, który robi błędy. Ale czy w moim domu panowałby taki porządek? Tu jest wszystko poukładane. Lolita sprzątała w sobotę, cały dzień biegała w bandanie na czole i ścierała kurze.
- Antonella – Gerard zmarszczył czoło. – To Antonella.
- Jaka Antonella? – spytał jakby wybity z rytmu. Wszystko wskazywało na to, że naprawdę nie wiedział, o kogo chodzi. To wprawiło go w niemałe zakłopotanie.
- Twoja Antonella.
- Ty masz mnie chyba za idiotę. Nie mam żadnej Antonelli. Mam Lolitę.
     W tym momencie Gerard zdał sobie sprawę, że cała czekająca ich rozmowa będzie trudniejsza, niż przypuszczał. Jako osobie obeznanej i przyziemnej nie mieściło mu się w głowie, że Lionel tak bardzo wierzy we własne słowa, w dodatku nie mające według niego żadnego punktu zaczepienia w rzeczywistości. Wszyscy powtarzają mu to samo, a on nadal wiedział swoje i zachowywał się jak ktoś, kto w jednej minucie jak za dotknięciem magicznej różdżki postradał zmysły. Czuł, że sytuacja stale się pogarsza, w dodatku nie potrafił w żaden logiczny sposób temu zaradzić. Po raz pierwszy w życiu stał się bezsilny. Na boisku wierzyli w niego do ostatniego gwizdka, a tu mógł jedynie siedzieć i nie przerywać bezradnego głaskania. I niczego nie był już pewien. Przecież jeszcze wczoraj był najnormalniejszym, do bólu zwykłym kumplem, z którym założył się o wynik towarzyskiego spotkania Doniecka z Arsenalem.
- Każdą chwilę z osobna, każdą oddzielnie pamiętam – westchnął Leo, a w zasadzie wydukał w dywan, do którego miał przyciśnięte usta. Jego wypowiedzi stawały się coraz mniej składne. – Nie opuściła żadnego mojego meczu. No może raz, kiedy była na tyle chora, że trafiła do szpitala, bo zemdlała w centrum handlowym. Nie wmawiaj mi, że wtedy się o nią nie martwiłem. I że każda cząstka, która wyrażała uwielbienie jej obecnością była zmyślona.
- To wszystko jest takie absurdalne – jęknął Gerard, ponownie głaszcząc go po włosach. Sytuacja przerosła już dwukrotnie jego prawie dwumetrowe ciało. Zaczynał rozumieć, jak czuje się mały człowiek, którego przygniatają problemy. – A ja nie umiem sobie nawet wyobrazić, co ci siedzi w głowie. Tego, dlaczego myślisz, że Lolita jest postacią realną. I tak bardzo wierzysz we własne słowa, że nie czuję już żadnego impulsu, serce roztrzaskało mi się o żebra.
- Czy według ciebie można rozmawiać ze zmarłymi? – spytał nagle, mrużąc oczy jakby z bólu. – Czy oni mogą mnie usłyszeć, a żywi ludzie nie będą na mnie krzywo patrzeć?
     To było jedno z najtrudniejszych pytań, na jakie przyszło znaleźć mu odpowiedź.
- To chyba żaden wstyd siedzieć nocą na ławce w parku i gadać w samotności do gwiazd jak psychopata – zaczął Piqué, nie mając w głowie jeszcze ostatecznego zarysu wypowiedzi. – Ludzie tęsknią, a to rzecz jak najbardziej normalna. Nie oglądałbym się za kimś, kto na cmentarzu rozmawia z nagrobkiem, a w zasadzie prowadzi monolog w jego obecności. To umacnia w postanowieniach i przekonuje, że ci, których kochamy nigdy tak naprawdę nie odchodzą. Bo wiesz, ludzie odchodzić w zwyczaju nie mają, oni po prostu z czasem znikają.
- Grób – prychnął ironicznie, co sugerowało, że sam nie radzi już sobie z własnymi emocjami. – Nawet nie ma grobu. Nie mogę jej odwiedzić ani przynieść ulubionych kwiatów. Nie mam zdjęcia, by na nie popatrzeć. Nie mam bluzki, by powdychać jej zapach. Niczego nie mam.
- Nie rozumiem, jakim cudem wpoiłeś sobie w umysł jej osobę tak mocno, że nie wierzysz w świat i ludzi ciebie otaczających. To niedorzeczne. Nie, ja nawet nie wierzę w to, że ty nie wierzysz. To nie dzieje się naprawdę.
- Pamiętam, jak grała na pianinie, które stoi w Rosario. Nie wiedziałem, że potrafi grać. Oddałbym wszystkie skarby świata, by jeszcze raz usłyszeć, jak kostki w palcach strzykają jej od uderzania w czarno-białe klawisze.
     W oczach Gerarda pojawiła się czarna jak noc bezradność. Im dłużej słuchał, jak opętany przez demona Lionel opowiada z pasją o krzykliwym kolorze paznokci Lolity, tym bardziej nie wiedział, jakich argumentów powinien użyć. W pewnym momencie sam nawet zaczął wątpić w to, że jego uparta postawa jest kwestią burzy w głowie. Zastanowił się przez chwilę, czy może rzeczywiście istnieje ktoś taki jak ona w pełnej swej okazałości. Przecież Leo nie umiałby powiedzieć otwarcie o czymś, co nie istnieje. W takim razie dlaczego nagle z dnia na dzień ubzdurał sobie, że rzeczywistość wygląda tak odmiennie? Skąd wziął te wszystkie opowieści, sytuacje, zdarzenia? To było dużo gorsze niż dobrej klasy horror. A co, jeśli on ma rację, a wszyscy inni kłamią?
- Słuchanie tego, jak mówi było najlepszą rzeczą, jaka spotkała mnie w życiu – szepnął sam do siebie. – Kocham ten asturyjski akcent w jej głosie, który wyniosła z domu. Jej głos płynie jak woda, a miejscami nie sposób ją zrozumieć, bo rzeki bywają przecież rwące. Kiedy mówi po hiszpańsku i się boi, przeciąga samogłoski. Ale prawdziwą poezją jest jej kataloński i szybko urywane dźwięki pojedynczych sylab. Mam wrażenie, że na mnie krzyczy, choć opowiada mi o tym, jak wspaniale minął jej dzień.
     Leżący na dywanie rozbitek nieprzerwanie balansował między pewnością, że wszyscy kłamią a czymś w rodzaju pogodzenia się z faktami, do czego jednak ostatecznie nie dochodziło. Niczym osioł upierał się przy swoim twierdząc, że kocha Lolitę najbardziej na świecie. Od trzech lat.
- Skoro jej nie ma – zaczął znów Leo, próbując podnieść się na wyciągniętych rękach, z czego szybko zrezygnował z powodu psychicznego wycieńczenia – to może ja też nie istnieję? Nie ma mnie tak, jak nie ma jej wszystkich rzeczy?
- Nawet nie wiesz, jak bardzo jesteś – szepnął Piqué, odsuwając od niego swoją dłoń. Przestał go głaskać. – I tak bardzo nie wiem dlaczego.
- Ale to inna sprawa, gdy ktoś nie żyje, a gdy kogoś po prostu nie ma – ciągnął dalej jakby ignorując jego obecność. Prowadził podprogowy monolog, który był dla niego wszystkim, co mu pozostało. – Jeśli ktoś umrze, to wiemy, co się z nim stało. Ale znika się bez powodów. W dodatku nikt mi nie wierzy, nawet własna matka. I wmawiacie mi, że jestem związany z inną kobietą. Wstyd mi za was, nigdy nie zdradziłbym ideologii, jaką jest moja Lolita. To takie absurdalne, przecież każde z was ją zna, a teraz nagle nikt nie pamięta o jej istnieniu. Mam tylko ją. Jesteście przeciwko mnie, a ja nie mam pojęcia dlaczego. To wy jesteście chorzy, nie ja. Powinienem was nienawidzić.
- A może to w tobie samym coś umarło? – rzucił Gerard nie za bardzo wiedząc, jaki sens ma dalsza rozmowa.
- Po raz ostatni wmawiasz mi, że jej nie ma – syknął przez zęby w ramach groźby, raniąc sobie dłonie szkłem, które nie wiadomo skąd znalazło się w postaci odłamków między frędzlami beżowego dywanu. – A ja po raz ostatni ci zaprzeczam. Lolita jest tak samo prawdziwa, jak moja rozpacz po jej stracie.
     Słychać było, jak szalejący na zewnątrz wiatr szumi wśród cyprysowych drzewek. Ale tylko Leo wiedział, że posadziła je delikatna, kobieca ręka. Światło stawało się coraz ciemniejsze, a Gerard przestawał oddychać.
- Wolałbym, żeby odeszła ode mnie przepełniona nienawiścią, bo wówczas mógłbym ją błagać, by do mnie wróciła – powiedział na zakończenie, zamykając oczy, by móc ją ponownie zobaczyć. Pomyślał również o tym, że chciałby być niewidomy, bo ci, którzy nigdy nie zaznali obrazu mają większe pole do wyobraźni, która podobno bywa nieskończona. Nie wiedzą, jak wygląda Wszystko i Nicość, przez co są w stanie wyobrazić sobie rzeczy, których nie ma.

- Nie martw się, ja nadal im nie wierzę, że ciebie nie ma.
     Na niebie, które rozciągało się nad Barceloną jak perski dywan, niczym uliczne latarnie zaczęły po kolei zapalać się pojedyncze gwiazdy. Im ciemniej było, tym więcej świecących punkcików pokrywało kosmiczny materiał. Wszelkie ptactwo ucichło, gwar miasta stawał się coraz mniej słyszalny. Można by rzec, że został w tyle jako podkład muzyczny.
     Lionel stał w samych spodenkach kąpielowych, oparty dłońmi o metalową balustradę. Był tak obojętny na całe swoje otoczenie, że nie zwracał nawet uwagi, iż od wyściełających podłoże kafelek bije niewyobrażalny chłód. Zostawił za sobą otwarte drzwi balkonowe, przez które wiatr wrzucał kolejne podmuchy powietrza i sprawiał, że śnieżnobiałe firanki trzepotały na wszystkie strony. Sam mężczyzna wyglądał jak zwykle, nie zaszły w nim żadne widoczne zmiany. Jedyną, niepodobną do niego rzeczą była postawa z zadartym podbródkiem. Patrzył w górę, ogarnięty spokojem i majowym wieczorem.
- Chciałbym ci coś opowiedzieć, ale obawiam się, że brakuje słów, by to wszystko wyrazić – szepnął pod nosem, nie odrywając wzroku od coraz wyraźniejszego księżyca w nowiu. – Nawet tego nie namaluję, bo nie ma takich kolorów. Patrzę więc w gwiazdy z nadzieją, że gdzieś robisz to samo.
     Coś za jego plecami zaszeleściło. Odwrócił się odruchowo. Krzątająca się wewnątrz domu brunetka z ciemną karnacją pokręciła głową, jednak nie przerwała mu jego kontemplacji. Choć nigdy nie mieszkała razem z nim, czuła się zobowiązana do tego, by mu towarzyszyć. Zmierzyła więc ku schodom prowadzącym na dół, by zostawić go samego. Po schodach, po których na co dzień dreptały stopy o wiele mniejsze od jej własnych i tak blade jak białe światło.
     Westchnął. Nie to chciał zobaczyć. Zagubił się w swojej głowie tak bardzo, że nie miał odwagi szukać z niej już żadnego wyjścia. Stwierdził, że w takim razie pozostanie w niej na całą wieczność i choćby nie wiem co się stało, nigdy nie zaakceptuje wmawianej mu rzeczywistości. Pochłonęło to znaczną część jego czasu, a zrządzenie losu chciało mu koniecznie pokazać, jak bardzo słabym człowiekiem się urodził. Ale pamiętał o kobiecie w blond włosach, która uświadomiła mu, że wcale tak nie jest. Był jej dozgonnie wdzięczy, a największym psychicznym dyskomfortem stał się dla niego fakt, że nie ma jak jej za to podziękować.
- Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy – powiedział otwarcie, uśmiechając się do najjaśniejszej z gwiazd. – W kolejnym życiu cię odnajdę.
     Obróciwszy się na pięcie wszedł wolnym krokiem do domu, bez pośpiechu zamykając za sobą drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.