wtorek, 25 grudnia 2012

Ostatnia róża w Barcelonie

OPOWIADANIE 9

Hasła: małe rzeczy są największe, każdy powód jest dobry, skromność jest kluczem do dumy, rozmawianie za pomocą metafor rodzi tajemniczość, która z kolei jest najpiękniejszą rzeczą, jaką może odebrać ludzka podświadomość, wspomnienia są tylko jedne i należy je cenić niezależnie od ich pozytywów lub też negatywów


     Wieczór w Barcelonie może być chwilą jedną z wielu do siebie podobnych, ale równie dobrze można go spędzić tak, by o nim nigdy nie zapomnieć. To trudne biorąc pod uwagę, że wszystko, co cudowne, jest dla mieszkańców rutyną. Zupełnie, jakby mieszkanie w raju mogło się komuś kiedykolwiek znudzić. Tacy ludzie wychodzą zazwyczaj po zmroku na taras ze szklanką pełną lekkiego alkoholu. Jest wtedy przyjemnie ciepło, ale nie chłodno. I nie ma już tych upałów. Siadają wówczas na leżakach bądź krzesłach ogrodowych i zamykają oczy. Niezależnie od tego, w której części Barcelony się znajdują, przy głębszym skupieniu mogą wyłapać pojedyncze dźwięki koncertu z Palau de la Música Catalana. Teatr, który jest symbolem katalońskiej secesji ma niebywale kiepską akustykę, ale to absolutnie w niczym im nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie: to, co dla turystów wydaje się być niedopracowane lub nudne, dla miejscowych staje się punktem zaczepienia, który pozwala im przetrwać… życie? Jakkolwiek to nie brzmi.
     Lolita zasypiała na stojąco. Wlokła za sobą po kafelkach podjazdu zmęczone nogi ogarnięte niedowładem. Korzystając z okazji, że nikt jej już nie widział, pozwoliła sobie na wielkie ziewnięcie bez bawienia się w grzeczne zakrywanie ust dłonią. Czuła, jakby jej cel z każdym krokiem coraz bardziej się oddalał, nie zaś zbliżał. Na dworze było już dostatecznie ciemno, by reagująca na ludzki ruch lampka powieszona nad drzwiami wejściowymi oślepiła ją swoim niezapowiedzianym blaskiem. Dziewczyna słyszała dochodzące z bardzo daleka dźwięki katalońskiego centrum muzycznej kultury. Ze szczególną uwagą wyłapywała piski skrzypiec, które poniekąd uspokoiły jej zszargane dniem nerwy. Potraktowała je jako balsam dla duszy i nim wsunęła ręce do kieszeni w poszukiwaniu kluczy, przymknęła oczy i oparła się o ścianę willi. Światło już zgasło, a ona sama zrobiła się jeszcze bardziej mała. Koncert trwał w najlepsze, a Lolita zaczęła odzyskiwać utraconą równowagę. Ziewnęła raz jeszcze z tak szeroko otwartymi ustami, że osoba stojąca przed nią mogłaby bez większego problemu zobaczyć jej wątrobę. Szarpnięcia strun skrzypiec gładziły jej myśli i włosy.
     Nabrała dusznego powietrza w płuca, by westchnąć. W towarzystwie awangardowych melodii wyciągnęła z kieszeni klucz. Zawisła na chwilę w próżni, jakby chcąc pożegnać się z tym niezwykłym stanem. Przekręciła wreszcie kawałek metalu w zamku w nadziei, że za nie dłużej niż dwie minuty znajdzie się w łóżku. O niczym innym tak bardzo nie marzyła, jak o niekończącym się odpoczynku. Nacisnęła klamkę i pchnęła drzwi, które stawiały jej jeszcze większy opór niż zwykle. Rozleniwiona zrobiła krok w przód, by potknąć się o próg i jak długa runąć z twarzą w panelach. Ale w domu nie było paneli.
     Jeszcze nim otworzyła oczy, w jej nozdrza uderzył ostry, różany zapach. Nie był on jakoś specjalnie drażniący, jednakże bardzo, ale to bardzo intensywny. Wsparła się na łokciach i z kącikami ust wygiętymi w grymasie bólu zaczęła masować posiniaczone żebro. Zmrużyła powieki nie wiedząc, co powinna o tym wszystkim myśleć. Stopniowo całe jej zdziwienie poczęło przeradzać się w coś w rodzaju szoku. Rozejrzała się wokół siebie jeszcze uważniej. Cały dom – każdy mebel, kawałek dywanu, pojedynczej kafelki, panela podłogowego, każdy schodek, sprzęt czy nawet najmniejszy fragment domu – pokryty był płatkami czerwonych róż. Nie było elementu ani wycinka, na którym nie znajdowałaby się gruba warstwa kwiatowych pozostałości. Na kuchennym blacie paliło się parę kardamonowych świeczek, kilka z nich postawionych było obok kanapy i telewizora, dodatkowo na każdym stopniu drewnianych schodów znajdowało się parę zapalonych, jasnych ogarków.
     Lolita wstała szybko i w pośpiechu zamknęła za sobą drzwi. Rzuciła klucz na stojącą przy wieszakach komodę, który niemalże utonął w czerwonych płatkach. Bez pochylania zsunęła ze stóp rozwiązane trampki i stanęła boso na dywanie składającym się z aromatycznych róż. Odsunęła ręce od tułowia, by móc odchylić się w bok i zajrzeć do kuchni. Nikogo w niej jednak nie było. Uczucie senności opuściło ją na dobre, a panująca w jej domu tajemniczość sprawiła, że zaczynała się lekko denerwować. Podążyła niepewnie na palcach w stronę rozwidlenia salonu, próbując wybadać sytuację. Światło pochodzące ze świeczek sprawiało, że wszystkie pomieszczenia wypełniła mgiełka mieszaniny dymu i etenu. Przy wyjściu do ogrodu i w korytarzu prowadzącym na przydomowy basen również nie było żywej duszy. Cała sceneria stawała się coraz bardziej niepokojąca, a w tle brakowało jedynie jakiejś tajemniczej muzyki prosto z horroru. Brakowało tylko ukrytego za kanapą psychopaty z siekierą lub piłą mechaniczną. Lolita skrzyżowała ręce na piersi i stanąwszy całym śródstopiem na podłodze obróciła się, niewiele z tego rozumiejąc. Chciała przejść jak najszybciej do drzwi garażu wbudowanych w ścianę przy kuchni, jednak niespodziewanie wyrosła przed nią ludzka postać.
     Przechyliła się w tył, piszcząc przy tym cichutko i manifestując tym samym swoje przerażenie. Serce podskoczyło jej do gardła. Zakryła twarz dłońmi wiedząc, że zaraz uderzy plecami o ziemię. Sparaliżowana strachem czekała na upadek z zaciśniętymi zębami w nadziei, że gruba warstwa różanych płatków lekko go złagodzi. Napięła wszystkie mięśnie i z wonią kwiatów w nosie zorientowała się, że zawisła w próżni.
     Otworzyła lekko jedno oko, odsuwając również prawą dłoń w bok. Tuż nad jej twarzą znalazły się ciemnobrązowe oczy Leo, który w tanecznym rozkroku pochylał się nad jej ciałem z lekko rozwartymi ustami. Złapał ją w ostatniej chwili – jej potylica wisiała nie więcej niż trzy centymetry nad podłogą. Uśmiechnął się po chwili, najwyraźniej dumny ze swojego perfekcyjnego refleksu. Nie zmniejszyło to jednak średnicy rozwarcia jej powiek.
- Mam cię – powiedział, a raczej stwierdził cicho z błyskiem w oku. Wyprostował plecy, by pomóc jej wstać.
- Wytłumacz mi Leo, co się tutaj dzieje – zażądała niemal, kiedy na nowo poczuła grunt pod stopami. Zmierzyła go przy tym wzrokiem od góry do dołu, każdy milimetr kwadratowy po kolei: włosy miał lekko rozczochrane, ale rozczesane, pierś opinał mu materiał białej, eleganckiej koszuli, na nogach zaś nosił czarne spodnie, jakby od garnituru. Tylko stopy miał bose, podobnie jak Lolita.
- Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię oraz odpowiem na każde twoje pytanie – zaczął jeszcze ciszej i spokojniej, wyciągając rękę i łapiąc jej zdezorientowaną dłoń. – Ale najpierw chodź, coś ci pokażę.
- Dlaczego mówimy szeptem? – spytała, jednak nie dane było jej usłyszeć odpowiedź: Lionel pociągnął ją z siłą spadającej kotwicy w stronę schodów. Mimo tego, iż znalazła się w tyle, nie rozplątał placów jej dłoni ze swoimi własnymi. Stawiał szybkie, acz ostrożne kroki na stopniach uważając, by żadne z nich się nie przewróciło. Był inny niż zwykle: normalnie wykorzystałby swoją wrodzoną niezdarność, by zrzucić ją przez balustradę i zakończyć wieczór na OIOMie.
     W pewnej części schodów ogarki zaczęły występować w coraz mniejszej ilości, by u ich szczytu całkiem się skończyć. Ciemność ogarnęła pierwsze piętro ogromnego domu, a Lolita zwolniła tempo, czując się niepewnie. Nie miała pojęcia, dokąd ją prowadzi i bała się, że po drodze potknie się o własne nogi. Jeśli chodzi bowiem o poruszanie się w ciemności, to miała tendencje do przewracania się i potykania o różne przedmioty, niekiedy nawet nieistniejące. Kiedy prawie się z tej niepewności zatrzymała, poczuła rękę Lionela, która niespodziewanie zaczęła przylegać do jej bioder. Zapomniała o tym, że jeszcze przed chwilą umierała ze zmęczenia i pozwoliła prowadzić się w stronę końca korytarza. W milczeniu minęli pokój gościnny, własną sypialnię, drugi gościnny, który w przyszłości ze względu na swoje położenie i funkcjonalność mógł być przerobiony na pokoik dziecięcy (autor w tym momencie absolutnie niczego nie sugeruje!), łazienkę, saunę, garderobę, drugą łazienkę i wiele pojedynczych pomieszczeń, które rzadko kiedy były przez nich używane. Mimo to podłogę w nich pokrywała taka sama ilość różanych płatków.
     Doszli tak do końca korytarza. Blask świec z dołu był ledwie widoczny. Dziewczyna wyjrzała przez barierkę schodów, jednak w tym samym czasie została pociągnięta w stronę wejścia na drugie piętro. Tutaj światło już absolutnie nie dochodziło: po omacku stawiali krok za krokiem, idąc powoli obok siebie i pilnując się nawzajem. Lolita z każdą chwilą rozumiała coraz mniej i oddychała coraz ciszej. Milczała jeszcze przez dobrą minutę, nim nie podeszli do ogromnego, otwartego okna poddasza. Poblask rzadko używanych pomieszczeń typu pralnia czy suszarnia spotęgowany został przez płatki, które znajdowały się nawet tam. Musiało być ich naprawdę mnóstwo.
- Co ty robisz? – spytała podejrzliwie widząc, że Leo uchyla okno na całą jego szerokość.
- Chodź – poprosił, ponownie łapiąc ją za dłoń. Obdarował ją jeszcze wzrokiem typu „nie bój się, jestem”, nim wyciągnął drugą rękę, by podsadzić ją na stopień. Lolita bez protestu chwyciła się okiennych framug i wystawiła nogę na zewnątrz. Gdyby kilka dni temu ktoś jej powiedział, że będzie wspinać się po własnym dachu, zabiłaby go śmiechem. Powoli przesuwała się w stronę rynny, by po kilkunastu sekundach usiąść na gorących dachówkach. Było z nimi trochę jak z morzem: nagrzewały się niemiłosiernie w ciągu dnia jak woda. Blondynka zaczęła wiercić się niepewnie na swoim miejscu wiedząc, że gdyby straciła równowagę, spadałaby dobrych kilkanaście metrów i wylądowała w samym środku basenu. Nie zdążyła jednak nawet porządnie o tym pomyśleć lub też drgnąć pod wpływem obawy, bo silne ramiona Lionela zacisnęły się wokół niej jak stalowe kleszcze. Upadek z tej wysokości byłby ostatnią rzeczą, na jaką by jej pozwolił. Zadbał w tej kwestii o każdy, najdrobniejszy nawet szczegół.
     Leo i Lolita siedzieli właśnie na dachu swojej willi, który wybudowany był pod sporym kątem. Punkty na horyzoncie dzieliły się na te oświetlone i te wręcz migoczące. Pomarańczowe lampy katalońskich ulic nadawały smaku nocy, a powietrze wirowało od niepojętej ciszy. Wszelkie zabytki architektury hiszpańskiej zbijały się w jedność, a drobne uliczki nie odzywały się ani słowem. Nie było wątpliwości co do tego, że Barcelona jest najpiękniejszym nocnym miastem. Pod wpływem takich prostych obrazów nie było w świecie człowieka, w którym nie obudziłyby się refleksje.
- Powiesz mi wreszcie, o co w tym wszystkim chodzi? – spytała z lekkim oburzeniem, lecz ledwie słyszalnym. – Niczego nie rozumiem. Świętujemy coś dzisiaj?
- Można by tak powiedzieć – odparł z uśmiechem, całując ją niespodziewanie w sam czubek głowy. Lolita przytuliła się do niego nadal nie wiedząc, co powinna zrobić. Zewsząd otaczały ją stłumione światła oddalonych ulic Barcelony i niebo pełne maleńkich gwiazd. Westchnęła.
- Jakaś rocznica? – spytała, nie dając za wygraną.
- Co jak co, ale podejrzewam, że to kobiety lepiej pamiętają o jakichkolwiek rocznicach niż faceci – stwierdził, patrząc się w górę. Był bardziej tajemniczy niż zwykle, ale w ogóle nie skrępowany. Takiego Lionela jeszcze nigdy nie widziała i to jej się nie podobało.
- Może to jakaś mało znacząca rocznica? – zasugerowała. Niechcący spojrzała w dół: drgnęła nieco za sprawą drobnego lęku.
- Nic związanego z tobą nie jest nieznaczące – przypomniał jej z lekkim zawodem. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że tak łatwo się nie podda.
- Data pierwszego spotkania? Chociaż nie, to był luty, a mamy sierpień.
- Dwudziestego lutego, tak dla uściślenia.
- No to może pierwszy pocałunek? Tak subtelniej.
- Trzynasty kwietnia.
- Pierwszy mecz, na którym pojawiłam się jako twoja partnerka?
- Ósmy maja. Albo siódmy, ale na pewno sobota.
- Pierwszy raz?
     Lolita zaczerwieniła się nagle dochodząc do wniosku, że wyparowała ze swoim stwierdzeniem jak głupia. Spuściła wzrok ze wstydu, jednakże nie miało to za bardzo żadnego znaczenia: kiedy była zakłopotana, wszystko było po niej widać, więc na nic się to do końca nie zdało. Lionel jednak zaśmiał się i obrócił przodem do niej, unosząc niemal na siłę jej podbródek. Rozbiegane i zawstydzone oczy były dla niego najpiękniejszymi, jakie mogły na niego patrzeć. Nie chciał, by o jego wszystkich sekretach i słabościach wiedziały żadne inne. Uśmiechnął się szeroko, czując dokładnie tak, jak tego dnia, który uważał za jeden ze swoich najpiękniejszych.
- Trzydziesty października, wieczór – powiedział, na nowo przytulając ją do serca. – Padało.
- To w takim razie już nie wiem – rzuciła marudnie, opierając się policzkiem o jego klatkę piersiową.
- Mówisz tak, jakbyś z góry zakładała, że nic bym ci nie powiedział – rzucił, kładąc swoje ramię na jej barki. Przesunął się tak, by usiąść zaraz za nią i wziąć ją między nogi, aby mieć stuprocentową pewność, że nie spadnie. Przytulał ją teraz „górnolotnie”, czując jej dłonie na swoim przedramieniu. Choć położenie to było dla niego całkiem nowe, czuł się, jakby robili to już tysiące razy. – Oczywiście, że ci powiem. Ale nie od razu. Póki co chciałbym, abyś mimo wszystko się cieszyła.
- No dobrze – westchnęła, przykładając tył głowy do piersi siedzącego tuż za jej plecami mężczyzny. – Powiedz mi zatem, skąd wziąłeś te wszystkie róże? Tych płatków jest tak wiele… Nie ma kawałka domu, w którym by nie leżały.
- Pamiętasz tę szklarnię przy wjeździe do Plaça de la Vila de Madrid od strony Carter Portaferrissa? – spytał, nie oczekując od niej żadnej odpowiedzi. Położył brodę na jej obojczyku tak, by znaleźć się z nią policzek w policzek. Chciał, by spojrzała w tym samym kierunku: na oświetlony kościół Sagrada Familia. – Kazano ją zburzyć, bo chcą wybudować tam jakiś sklep. Ale zanim to zrobili, zdążyłem ją wykupić. Oczywiście nie mogłem wpłynąć na plany samej budowy, ale przynajmniej wszystkie znajdujące się w niej róże należały do mnie. I nie martw się, że narobią bałaganu. Jutro własnoręcznie je posprzątam.
- Są niesamowite – szepnęła z tłumioną radością bardziej nastoletnim niż kobiecym głosem. – Nie wiem, jak na to wpadłeś, ale udało ci się mnie zaskoczyć.
- Chciałbym ci coś dać, Lolito – oznajmił, nie wypuszczając jej z ramion. Sięgnął tylko ręką do kieszeni spodni i z trudem wyciągnął z nich pomięty skrawek papieru. – Aquí está.
     Dziewczyna zmarszczyła brwi. Musiała użyć paznokci, by odchylić zgniecione rogi kartki. Rozłożyła ją i wyprasowała w dłoniach. W ciemności nie mogła zobaczyć konkretnych szczegółów, jednak światło księżyca w pełni wystarczyło, by móc dostrzec ogólny zarys prezentowanego obrazka. Został on narysowany przez osobę mającą nie więcej niż pięć lat i przedstawiał rodzinę – lub jakby się doczepić, to patyczaki. Jeden z nich był łysy, drugi miał zielone włosy do ziemi, a trzy pozostałe - znacznie mniejsze od pozostałych – znajdowały się w różnych częściach kartki. Prócz nich znajdowała się tam trawa, słoneczko, chmurka i jakiś nieokreślony okrąg, który prawdopodobnie miał być piłką.
- Narysowałem to będąc w przedszkolu, jeszcze w Rosario – oznajmił z niejaką dumą widząc, jak kąciki jej ust unoszą się do góry w szczerym uśmiechu. – Obiecałem sobie, że dam go kobiecie, z którą będę chciał umrzeć. Autentycznie, tak powiedziałem przedszkolance. Nie wiem, co we mnie wtedy siedziało, ale minęło już dwadzieścia lat, a ja nadal o tym pamiętam. W dodatku właśnie tego dokonałem.
- Oh, Leo… - Lolita poczuła, że ma ściśnięte gardło. Wolała nie komentować tego żadnym słowem, by się nie rozpłakać. Pokazała palcem na jakąś ciemną kreskę grubości kciuka, której wcześniej nie zauważyła. – A co to jest? Kłoda?
- Pies – odpowiedział, udając urażonego tym nietaktem z jej strony. – Jamnik. Innych nie umiałem narysować.
- To już zabrzmiało jak ironiczny sabotaż – zachichotała, przyciskając rysunek do serca. – Gracias cariño.
     Oboje spojrzeli w górę na ułożone gęsto gwiazdy. Wiatr zawiał mocniej, rozrzucając im włosy we wszystkich kierunkach świata. Wciąż było duszno i gorąco, ale coraz przyjemniej. W oddali rozbłysło światło oddalonej o parę ładnych kilometrów latarni morskiej. Byli sami na świecie.
- Te gwiazdy są takie piękne – stwierdziła, jeszcze mocniej wtulając się w jego tors. Zdążyła w tym czasie włożyć rysunek do kieszeni swoich jeansów. – Chciałabym, aby któraś z nich spadła.
     Lionel przypomniał sobie o pewnej kreskówce, której bohater również znalazł się na dachu wieżowca wraz ze swoją drugą połówką. Jego ukochana bardzo chciała zobaczyć spadającą gwiazdę i to właśnie w tym celu się tam znaleźli. Czekali już parę ładnych godzin, a jej z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Zawiedziona poprosiła go, by wrócili do domu, bo i tak niczego już nie zobaczą. Ale on wtedy kazał jej zamknąć oczy…
- Zamknij oczy – poprosił na głos Leo, przyciskając swoje kolana do jej boków.
- Ale po co? – spytała zdziwiona, unosząc jedną brew do góry.
- Zamknij oczy – powtórzył. – Zaufaj mi. Tylko nie podglądaj.
     Lolita nie wyglądała na przekonaną, jednak spełniła jego prośbę bez żadnego zbędnego słowa. Wypięła twarz w górę jak do słońca i przygryzła dolną wargę. Tymczasem Leo rozejrzał się dookoła, a gdy doszedł do przekonania, że nikt nie czai się na niego z aparatem, wyciągnął rękę ku gwiazdom. Pomyślał o tym, że bardzo chciałby, aby któraś z nich rozbłysła nienaturalnie i spadła, znikając po chwili gdzieś za horyzontem. Co prawda nie posiadał żadnych supermocy jak ten bohater, ale wierzył, że jeśli czegoś się szczerze pragnie, to w końcu się to dostaje – bezpośrednio lub też nie. Wiara pozwalała mu brnąć przez życie i odnosić sukcesy, których nigdy nie manifestował, choć niejednokrotnie miał na to ochotę. I dzięki tej właśnie wierze siedział teraz na dachu własnego domu we własnym mieście, trzymając w ramionach własną kobietę.
     Lionel uśmiechnął się. Był z siebie dumny.
- Możesz otworzyć oczy.
     Dziewczyna uniosła od niechcenia swoje powieki, które na powrót zaczęły odczuwać zmęczenie. Rozchyliła je delikatnie nie mając pojęcia, czego powinna oczekiwać. Sądziła, że tego wieczoru już nic jej nie zaskoczy ani nie zdziwi. Widocznie za słabo go znała: otworzyła usta w wyraźnym szoku, którego nie potrafiła w żaden sposób ukryć. Oto przed nią, a w zasadzie tuż nad jej głową rozbłysła kolorowa supernowa, oświetlając tym samym znaczną część nocnego, katalońskiego nieba. Jedna z gwiazd, która ją spowodowała, zaświeciła się jeszcze jak rozżarzony węgiel, by zacząć swoją wędrówkę w dół galaktyki. Przesuwała się powoli ku granicy horyzontu niczym łza wzruszenia, która pojawiła się w tym samym momencie na policzku Lolity. Ciało niebieskie zostawiało za sobą długą smugę poświaty niczym rozpędzona kometa. Zaokrągliła nieco tor swojego lotu, zmierzając powoli w stronę oddalonego o parę kilometrów morza. Widowisko było tak piękne, że młoda kobieta wbiła swoje przydługie paznokcie w skórę Leo, która na szczęście przyzwyczajona była do mechanicznych urazów.
- Lionel, jak ty to… - zaczęła szeptem, jednak jego palec zakneblował jej usta na znak, by nie wydawała żadnego dźwięku.
- Cicho kobieto, nie gadaj, tylko patrz uważnie, bo coś takiego nigdy więcej się nie powtórzy – powiedział niby to wrednie, jednak łagodnym i czystym tonem o miłosnej barwie. Siedzieli tak teraz w milczeniu: ona ze znakami zapytania w oczach i trwogą przez jakimkolwiek pytaniem czy nawet ruchem, lecz z uśmiechem na malinowych ustach, on z rozluźnionymi mięśniami i rysami twarzy sugerującymi, że nie chciałby, aby ta chwila dobiegła końca. Po raz pierwszy od dawna mógł powiedzieć sobie bez jakiejkolwiek niepewności i z ręką na sercu, że ma wszystko i jest szczęśliwym człowiekiem.
     Doszedł do wniosku, że nie powinien mówić jej o tym, iż właśnie zniszczył Wenus tylko po to, by zobaczyć jej uśmiech.

- Leo? – spytała cicho, przecierając oczy ze zmęczenia. – A powiedz mi, wolałbyś być różą czy raczej kolcem?
- Każda róża ma kolce, więc to chyba nie ma znaczenia – odparł z przekonaniem. Zaczątki tej prymitywnej rozmowy rozwinęły się dopiero po godzinie milczenia na dachu, z którego nie zeszli nawet na chwilę. Spadająca gwiazda już dawno zniknęła, ale Lionel wciąż trzymał ją między swoimi kolanami i ogarniał ramionami nie tylko po to, by nie spadła, ale i również po to, by mieć ja tylko dla siebie. To było z jego strony trochę egoistyczne, ale na taką wadę w charakterze mógł sobie pozwolić. Był przecież dobrym człowiekiem. Nie wiadomo skąd przypomniało mu się jedno zdanie, które padło z ust Xavi’ego w ramach komentarza dotyczącego jednego z zawodników Realu Madrid i które od chwili jego usłyszenia uważał za swoje życiowe motto: „byłby idealny, ale nie miał wad”. To tak w ramach usprawiedliwienia tej swojej chorobliwej zazdrości, o którą nikt w życiu by go nie podejrzewał.
     Lolita ziewnęła przeciągle. Wtuliła się jeszcze głębiej w fałdy jego koszuli, które na ten moment były dla niej najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
- Nie jest ci zimno? – spytał troskliwie, przeczesując palcami jej gęste włosy. – Pożyczę ci swoją marynarkę, leży przy schodach.
- Nie chcę – odmówiła mu hardo. – Barcelona na zimno jest o wiele piękniejsza. Jeśli rozumiesz, o czym mówię.
- Mówisz o tych motylkach w brzuchu, kiedy patrzysz na oświetlone nocą miasto i nabierasz powietrza w płuca czując, że jesteś wolna?
- Tak, właśnie tak.
- Mam to samo.
     Czas stanął jakby w miejscu. Choć na ogromnej tarczy czarnego zegarka Lionela wskazówki ustawiły się pod kątem ostrym i poinformowały, że właśnie wybiła pierwsza, żadne z nich nie zwracało na to uwagi. Była tylko ona, on i Barcelona.
- Szkoda, że nie ma już tej szklarni – westchnęła cicho. – To stamtąd pochodziły wszystkie róże, które potem sprzedawano w barcelońskich kwiaciarniach. Teraz wszystkie z nich leżą w naszym domu.
- W sumie to nie do końca – wtrącił jej, starając się zabrzmieć jak najpoważniej. – Zostawiłem jedną różę z tego ogrodu. To chyba ostatnia w Barcelonie.
     Lionel oderwał jedną rękę od jej barku i wyciągnął ją w stronę okna poddasza. Przy lewej framudze znajdował się schowek, do którego starał się dostać. Rozciągnął maksymalnie tułów, nie chcąc ani na chwilę się od niej oddalać. Dosięgnął go wreszcie i poszperawszy chwilę w wolnej przestrzeni między jego ściankami wyciągnął z niego jakiś mały, okrągły przedmiot. Z pewną siebie miną podał go siedzącej między jego nogami dziewczynie, która nie potrafiła ukryć swojego zdziwienia. Zmrużyła oczy i zaczęła obracać w palcach coś, co z pewnością nie było wspomnianym przez niego kwiatem. Nie wiedziała, co o tym myśleć – po raz kolejny tego wieczoru.
- To lusterko – stwierdziła z lekkim powątpiewaniem w głosie. Nie była pewna, czy jej myślenie obiera odpowiednie tory. – W dodatku z mojej torebki.
- Popatrz w nie – poprosił. Choć go nie widziała, „słyszała”, że się uśmiecha.
     Lolita uniosła swoje małe zwierciadełko obite ciemnozielonym, wręcz szmaragdowym plastikiem. Cofnęła również rękę, by odbity obraz obejmował całą jej twarz. Włosy miała rozwiane i w nieładzie, do lewej powieki przykleiły się również dwie zlepione rzęsy. Oczy miała podkrążone ze zmęczenia, ale nie to skupiło jej uwagę: w miejscu na policzkach, gdzie zazwyczaj znajdowały się dołeczki, zauważyła rumieńce widoczne mimo tego, iż był środek nocy, a jedynym bliskim źródłem światła był księżyc w pełni. Rozchyliła wargi w skupieniu widząc, jak nad ramieniem jej odbicia pojawia się uśmiechnięta twarz Lionela. Opuściła dłoń i obróciła głowę tak, by na niego spojrzeć.
- Jesteś ostatnią różą w Barcelonie – oznajmił dumny z tego, że jest w jej posiadaniu.
     Dziewczyna zarumieniła się jeszcze bardziej, chowając zawstydzony wzrok w rękawie jego koszuli. Przekręciła się tak, by mieć za plecami jedno z jego ud, drugie zaś tuż przy swoim brzuchu. Wyciągnęła nogi, rozprostowując je w kolanach z głośnym strzyknięciem. Byli ze sobą tak blisko, że już bardziej nie mogła się wtulić.
- To co w końcu dziś świętujesz? – spytała wreszcie, ujmując go rękoma pod pachami i układając głowę na jego barku. Przyłożyła do niego skroń czując, że zaraz wszystkiego się dowie. Była poniekąd podekscytowana. Podświadomość sugerowała jej, że odpowiedź jest najprostsza na świecie.
- Kolejny dzień z tobą – odparł usatysfakcjonowany tym, że ma na tyle szerokie ręce, by objąć nimi cały swój świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.