wtorek, 25 grudnia 2012

Pobawmy się w Boga

OPOWIADANIE 8

Hasła: wiara czyni cuda, niemożliwe jest tylko otworzenie parasola w…, marzenia dają cierpliwość, ludziom wbrew pozorom można ufać, wyjątkowe chwile nie mogą trwać długo ze względu na upadek wartości, tylko dzieci nazywają rzeczy po imieniu, wpływ czasu na zmienność poglądów


     Skoro zielony to kolor nadziei, który w dodatku uspokaja każdego, kto na niego spojrzy, nic więc dziwnego, że Jardins del Turó de Monte Rols pełne jest zawsze ludzi znerwicowanych. Jeśli jednak ktoś w podłym humorze wejdzie do tego ogrodu na północy Barcelony i przejdzie po kilku drewnianych mostkach, wrzuci do drobnych zbiorników pod nimi parę kamieni czy tez nawdycha się zapachu japońskich drzewek, wychodzi z niego całkowicie odmieniony. W centrum ogrodu jest nawet górka, z której widać oddalony o niespełna – wydawać by się mogło – kilkaset kroków stadion. Nawet skały pachniały tu orchideą. Cała tonacja utrzymana była w klimacie orientalnym, zupełnie innym niż tradycyjne, hiszpańskie parki. Ta nuta odmienności pomagała ludziom zbierać myśli w jednym miejscu. Kiedy na gałęziach obecne były bladoróżowe kwiaty, niektórzy porównywali panujący tu mikroklimat do wiśniowej Japonii. Obce otoczenie sprawiało, że problemy zmieniały tu swoją tożsamość.
     To niesamowite, że jest tu zawsze jak wiosną - nawet na początku grudnia. W tym samym czasie, kiedy ludzie na wschodzie noszą grube płaszcze i witają się słowami „kurwa, ale zimno”, w Barcelonie nic się nie zmienia. Dziewczyny nadal chodzą w dekoltach, ludzie śpią na łóżkach bez kołder lub na hamakach przed domem, słońce wciąż razi po oczach, deszcz rzadko kiedy przynosi ulgę, a starsze ulice i dzielnice handlowe przesiąknięte są zapachem potu. Można by nawet przypuszczać, że to miasto leży gdzieś w równoległym wszechświecie i nikt za takie twierdzenie nie zostałby spalony na stosie. Mieszkańcy jednak przyzwyczajeni byli do takiego życia – ba, innego nawet nie znali. Zdarzali się i tacy, którzy przez Jardins del Turó de Monte Rols przechodzili tylko dlatego, by skrócić sobie drogę. Nie potrzebowali bowiem czerpania energii z tych kiczowatych drzewek, bo nie wierzyli w ich magię. To było dobre tylko dla turystów. Takiego zdania była również Lolita, która przechodząc w nienaturalnie wysokich obcasach po drewnianym mostku wyszła z parku, trzymając pod pachą teczkę z dokumentami i telefon przy prawym uchu. Ubrana w elegancki, beżowy żakiet rozejrzała się dookoła by sprawdzić, czy nie jedzie jakiś samochód. Przeszła w pośpiechu przez Ronda de General Mitre, pozostawiając za plecami całe Jardins del Turó de Monte Rols i tych wszystkich ludzi, których nawet nie znała.
- Dam sobie radę – zapewniła swojego rozmówcę przez telefon. Skręciła w jedną z wąskich uliczek pełną spróchniałych i pootwieranych na oścież okiennic, w której było o wiele chłodniej. – Nie powiem, żebym była zachwycona, bo musiałam zwinąć się wcześniej z uczelni, ale to w końcu moja praca jakby nie patrzeć…
- Naprawdę nie wiem, co się z nim dzieje – stłumiony głos Lionela pełny był zarówno zmęczenia, jak i przejęcia, co dawało razem przedziwny efekt. – To znaczy się oboje wiemy, ale nie mówimy tego głośno.
- Dobrze, pomogę mu i z nim porozmawiam – westchnęła, zatrzymując się przy wysokim, jasnozielonym żywopłocie ulokowanym między dwoma kamienicami, który pasował tam jak kwiatek do kożucha. – Nie wiem, o której wrócę.
- Dziękuję – odparł z ulgą. – I czekam.
     Lolita rozłączyła się automatycznie, chowając telefon do kieszonki żakietu. Rozejrzała się wokół własnej osi, a gdy upewniła się, że nikt tamtędy nie przechodzi, nabrała powietrza w płuca i zanurkowała w gałęziach ligustru zupełnie tak, jakby nurkowała pod wodę. Było jej niewygodnie, kiedy broniła się przed chrustem za pomocą teczki. Po przejściu kilku metrów wyprostowała się wreszcie, wynurzając drobną twarzyczkę na palące słońce. To było jak lekko zmodyfikowany kadr z „Alicji w Krainie Czarów”: znalazła się właśnie w innym świecie, a żywopłot ten stanowił portal łączący je ze sobą.
     To naturalnie jedna wielka metafora. Lolita spojrzała na ogromny dom, który był jedynym budynkiem znajdującym się w polu widzenia. Aż trudno było uwierzyć, że może być tak dobrze schowany, w dodatku w dzielnicy, przez którą w ciągu dnia przeciska się tysiące ludzi. Każdy, kto przychodził tu po raz pierwszy odnosił takie wrażenie. Oczywiście sama obecność tego domu nie była żadną tajemnicą i prowadziła do niego normalna, asfaltowa droga, niemniej jednak Lolita uwielbiała komplikować sobie życie za pomocą wyobraźni. Uśmiechnięta ruszyła w stronę wykafelkowanego podjazdu, znacznie większego od jej własnego. Minęła szybko skrzynkę na listy, mało nie potykając się o wystający z ziemi korzeń. Pchnęła drzwi bramki z metalu nie fatygując się nawet, by ją za sobą zamknąć. Już na schodkach do jej uszu zaczęły dochodzić krzyki i piski bawiących się w najlepsze dzieci, które wbrew pozorom nie sugerowały niczego niepokojącego, choć podświadomość nakazała jej się pospieszyć i sprawdzić, czy aby wszystko jest w porządku. Im bliżej celu była, tym okrzyki stawały się coraz głośniejsze. Zatrzymała się na stabilnej wykładzinie, po czym nacisnęła klamkę: pchnęła nie zamknięte drzwi, mało nie wypuszczając swojej teczki z rąk. Bez namysłu weszła do środka nie używając nawet dzwonka do oznajmienia swojego przybycia. Pierwsze, co zobaczyła, to ganiające się po schodach rodzeństwo: wysokiego jak na swój wiek chłopca i dużo niższą od niego dziewczynkę. Pędziły z prędkością światła jak uwolnione elektrony walencyjne, pozbawione jakiejkolwiek opieki. W dodatku dziewczynka o ciemnej karnacji miała w rączkach rozwarte nożyczki. Swoim własnym dzieciom w życiu by na coś takiego nie pozwoliła.
- Daniel, Victoria! – krzyknęła surowo w ich stronę, robiąc wielkie oczy. Czuła się, jakby przybyła w ostatniej chwili przed jakąś nieuniknioną katastrofą. Na szczęście jej przyjście wzbudziło w dzieciach na tyle wystarczające zainteresowanie, by zaprzestały swojej zabawy.
- Ciocia! – krzyknęli oboje w tym samym momencie, zbiegając po trzech stopniach i wyciągając w biegu rączki. Z siłą małych meteorytów uderzyli o kolana Lolity, przez co o mało się nie zachwiała. Dziewczyna w tym czasie rozejrzała się po ogromnym przedpokoju, w którym pełno było potłuczonej porcelany i plam błota na beżowej wykładzinie. Natychmiast wyrwała z rąk Victorii nożyczki i rzuciła je na komodę z przekrzywionym obrusem.
- Co wy tu wyprawiacie? – spytała z wciąż poważnym tonem, jednak już nie tak ostro. – Jeszcze wam się coś stanie! Kto to widział biegać z nożyczkami po domu!
- Tata nie chciał się z nami bawić, więc chcieliśmy pograć w berka – pospieszył z wyjaśnieniami w obronie siostry Daniel, podnosząc oczy w górę i opierając podbródek o jej wystające biodro.
     Lolita przypomniała sobie, po co tutaj przyszła. Z uśmiechem pogłaskała przytulające się do jej nóg dzieci po głowach, po czym odwróciła twarz w lewo. W oddalonym o kilkanaście ładnych metrów oknie, na marmurowym, wbudowanym parapecie siedział Dani, zapatrzony w coś pusto. Nogi oparte miał o przeciwległą ścianę, a w dłoniach obracał pomięty kawałek papieru. Absolutnie nie był zainteresowany tym, co działo się w jego własnym domu. Równie dobrze mogli go okraść, a nie zorientowałby się, że jacyś obcy ludzie wynoszą mu z domu meble.
- Idźcie pooglądać sobie bajki na górę – poprosiła łagodnie, pochylając się i całując dziewczynkę w czoło. – Tylko proszę was, bez ganiania się po schodach. Ja muszę coś załatwić.
     Po tych słowach przycisnęła ręce do tułowia, by uśmiechnięte dzieci w podskokach udały się w stronę schodów. Ona sama zaś zsunęła z nóg swoje buty, nie chcąc jeszcze bardziej zabrudzić podłogi. Odłożyła na bok swoją teczkę, by z ulgą udać się do olbrzymiego, żółtego salonu pełnego światła i dziwnej, grobowej atmosfery. Zatrzymała się na mniej więcej trzy metry od Daniego, założyła ręce na piersi i spojrzała na niego wzrokiem pełnym wstrętu. Tu już nie zamierzała grać i udawać jak przed dziećmi, że wszystko jest w porządku.
- Dlaczego nie pilnujesz swoich dzieci? – spytała, starając się groźnie zabrzmieć. – Pozabijają się na schodach, a ty nawet tego nie zauważysz.
     W odpowiedzi dostała jedynie obojętnie wzruszenie ramionami. Ten gest z jego strony bardzo się jej nie spodobał, a wręcz rozwścieczył do granic możliwości. Nie mogła uwierzyć, że stracił jakikolwiek rozsądek i stał się tak bardzo nieodpowiedzialny. Miała ochotę go uderzyć i zrobiłaby to gdyby nie fakt, że nawet nie próbowałby się bronić przed jej ciosem. Była tego pewna.
- Dani, mówię do ciebie – warknęła. W swoim żakiecie wyglądała teraz jak szefowa, która przedstawia pracownikowi pisemne skargi na niego, by zaraz potem go zwolnić. – Nie lekceważ mojej obecności, bo na pewno tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
- Nie chcę się wcale ciebie pozbywać – powiedział cicho głosem bez wyrazu i emocji. – Po prostu z nikim nie rozmawiam. To różnica.
- Daniel i Victoria bawią się bez jakiegokolwiek nadzoru, twoja kuchnia pełna jest brudnych naczyń, a w przedpokoju więcej masz piasku niż wykładziny – zarzuciła mu, zaciskając pięści. – Jak ty prowadzisz dom?!
- Gabriela się tym zajmowała – szepnął bardziej do siebie niż do niej, ponownie spoglądając na kartkę.
- Ale Gabrieli tu nie ma – odparła jeszcze bardziej surowo, o ile tak w ogóle się da. – Nie ma i nie będzie, człowieku! Dinora by cię zabiła, gdyby zobaczyła, w jakich warunkach przebywają jej dzieci. Nie wspomnę również o tym, że od tygodnia nie było cię na treningu.
- To już piąty miesiąc – kontynuował swój wywód jakby ignorując wszystko, co go otaczało.
     Lolita westchnęła. Wiedziała, że przemocą niczego tutaj nie wskóra. Zrobiła dwa duże kroki w przód, stając tuż nad jego ramieniem.
- Napisała coś nowego? – spytała, starając się wyjść jakoś na prostą i przy okazji opanować swoje emocje.
- Nic. To ten list sprzed dwóch tygodni. Ciekawe, która godzina jest w Bagdadzie.
- Poczta to nie jest tam taka prosta sprawa, przecież wiesz – próbowała zabrzmieć bardziej pocieszająco. – Jeden list może iść tydzień, drugi dwa miesiące.
- Dlaczego ona mnie z tym wszystkim zostawiła? – spytał jakby pełen pretensji, nie odwracając się nawet twarzą do swojej rozmówczyni. Jakimś sposobem zrobiło się jej przykro.
- Nie zrobiła tego specjalnie – dziewczyna stanęła jakby w obronie swojej przyjaciółki. – Doskonale wiesz, że to było od zawsze jedno z jej największych marzeń. Służy w plutonie, bierze udział w akcjach i walczy o to, co uważa za słuszne. Jest wysportowana i naprawdę dobra w tym, co robi. To profesjonalistka.
- Ale wiesz, jak ja się czuję, kiedy włączam telewizor? – spytał z goryczą, chowając list do kieszeni. – Codziennie robię to po kilka razy i za każdym razem boję się, że o niej usłyszę. Kiedy czytam o jakimś zamachu czy kolejnym samochodzie-pułapce, mam przed oczami… To, co tam mam, jest straszne.
- Nie jesteś jedyny, który tak robi – przypomniała mu. – Też się martwię, to moja przyjaciółka. Ale na miłość Boską, nie możesz siedzieć w domu i o tym bez przerwy myśleć! Proszę cię, bądź rozsądny. Masz dzieci, którymi trzeba się zająć i drużynę, która cię potrzebuje. Jestem pewna, że sama Gabriela sprzedałaby ci niezłego plaskacza gdyby dowiedziała się, co tutaj wyczyniasz. Nie omieszkam jej o tym donieść, kiedy tylko wróci.
- Ostatnio siedziałem w kuchni i gotowałem obiad – przypomniał sobie z nieobecnym wzrokiem. – Niespodziewanie do pomieszczenia wparowała Victoria i z niewinną radością zapytała, kiedy wreszcie przyjedzie mama, bo bardzo się stęskniła. Odpowiedziałem jej, że po weekendzie, bo Dinora była akurat w delegacji i mogłem przez to spędzić z nimi więcej czasu. I ty wiesz, co ona mi odpowiedziała?
- No co takiego? – dopytała się nasłuchując, czy dzieci aby na pewno siedzą na górze.
- Pokręciła głową i powiedziała, że nie chodzi jej o tą mamę, tylko o tą drugą. O jej drugą mamę. Ma-mę.
     Lolita uniosła brew ze zdziwienia. Nie wiedziała za bardzo co zrobić z rękoma, więc splątała je za plecami i utkwiła wzrokiem w podłodze. Wysunęła koniuszek języka z ust – robiła tak zawsze, kiedy się nad czymś zastanawiała. Chciała wyobrazić sobie, co czuł w momencie, gdy usłyszał te słowa, ale to było dla niej za trudne.
- Zawrzyjmy umowę – rzekła nagle pełna pewności siebie sprawiając, że Dani spojrzał na nią po raz pierwszy od początku ich rozmowy. – Ja doprowadzę ci dom do takiego stanu, by Dinora nie odebrała ci przypadkiem prawa do dzieci i zajmę się nimi, a ty nad sobą popracujesz. I nie przyjmuję odmowy.
- Pomóż mi – poprosił z rozpaczą, ukrywając twarz w dłoniach.
     Oczywiste było, że uśmiechnie się na znak zgody. Rozumiała go doskonale, ale z drugiej strony patrzyła na wiele aspektów z innego punktu. Prawdopodobnie dlatego, że jako kobieta miała inne priorytety.
- Kiedy wróci, już nie pozwolę jej nigdzie pojechać, za żadne skarby. To ostatni raz – oznajmił.
- A tak często się ze mnie śmiałeś – wypomniała mu, jednak bez jakiejkolwiek złośliwości czy goryczy, a z czystą radością faktu, iż nareszcie sam doszedł do konkretnych wniosków. – Mówiłeś, że wydaje mi się, iż żyję w bajce, w której Lionel nie widzi poza mną świata i chciałby spędzać ze mną dwadzieścia pięć godzin na dobę, kiedy prawda jest zupełnie inna. Kpiłeś ze mnie, że mam taki światopogląd, a on ma mnie już miejscami dosyć i muszę dać mu wolność. Tłumaczyłeś, że baba w życiu faceta nie jest tak ważna jak piłka, piwo czy golonka, a miłość z moich marzeń istnieje tylko w książkach, jeśli by cię tak dosłownie zacytować.
- Oj, cicho – burknął pod nosem, jakby nie chcąc sobie o tym przypominać. Zupełnie jak człowiek, który czytając swój pamiętnik sprzed kilku lat nie może uwierzyć, że był takim idiotą. – To było przed wyjazdem Gabrieli do Bagdadu. Pewnie gdyby wyjechała gdzieś indziej, moje poglądy nie uległyby zmianie, ale to Irak, Lolito, Irak… Nie mam nawet pewności, że ją jeszcze zobaczę. Wystarczy, że znajdzie się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie, stanie o trzy centymetry za blisko, nie zdąży schylić głowy… Tak wiele zależy od rzeczy z reguły nieistotnych.
     Dani westchnął.
- Tak bardzo za nią tęsknię – dodał. – Tak zwyczajnie, po ludzku. I czy to dziwne, że nie umiem zasnąć, jeśli nie wyciągnę jej bluzki z szafy i nie położę sobie koło poduszki?
- No wiesz, niby to dziwne, ale nie jesteś z tym sam – uśmiechnęła się lekko do siebie. – Lionel na mecze wyjazdowe zawsze zabierał ze sobą koszulkę Argentyny. Przez cały czas myślałam, że robi to z sentymentu, by nie zapomnieć o własnych korzeniach, co wydawało mi się takie logiczne. Dopiero jakoś ostatnio, kiedy pakował się na wyjazd do München spytałam, dlaczego w zasadzie to robi. Odpowiedział mi, że ta koszulka to rzecz, która mu o mnie przypomina. Zdziwiłam się, kiedy usłyszałam z jego niebywale spokojnych wówczas ust, że częściej ja w niej śpię niż on gra, przez co będąc daleko może mieć przy sobie kawałek domu, który stanowi nie Argentyna, a moja osoba. Tak więc albo jest to zjawisko popularne, albo obydwoje jesteście dziwni.
     Lolita obróciła się na pięcie, nie dopowiadając już ani słowa. Mając przed oczami biało-błękitne paski wspomnianej koszulki przypomniało jej się, że jest dobrym człowiekiem. A dobry oznacza takiego, który robi wszystko, nawet to, co jest potocznie uznane za niemożliwe. Uśmiechnęła się złowrogo pod nosem, planując coś o wiele bardziej rozbudowanego i przebiegłego niż rząd reakcji katalitycznych na uczelni.

     Dym widoczny był już z odległości kilkunastu metrów od podjazdu. Był bardzo ciemny i wylatywał przez otwarte okno na tle zapalonego światła. Mimo egipskich ciemności widać było, że jest ostry i duszący. Lolita zahamowała z piskiem opon nie myśląc o tym, że zastawia sobie bramę. Była przerażona tym, co spostrzegła, a w jej głowie zaczęły pojawiać się najróżniejsze obrazy. Wyskoczyła z samochodu, zostawiając w nim wszelkie dokumenty, teczkę, telefon i książki, po czym ruszyła szybko w stronę domu. Będąc w ogrodzie chciała nawet zgubić buty, by móc biec szybciej, czego ostatecznie nie zrobiła. Minęła szereg cyprysowych krzewów i palemek, kilka lampek solarnych i sprawnie wskoczyła na śliskie schodki. Dopadła klamki jak szalona, a gdy uchyliła drzwi, na zewnątrz niczym wezbrana woda wyleciały potężne kłęby dymu. Adrenalina w jej żyłach osiągnęła punkt krytyczny.
- Lionel! – krzyknęła, krztusząc się oparami. Zasłoniła oczy i nos dłonią, by ograniczyć oddziaływanie dymu na swoje zmysły. Rozejrzała się wokół siebie: szara mgła wypełniła już cały salon, zaczęła unosić się w górę schodów. Swoje źródło miała jednak w kuchni, skąd niespodziewanie zaczął dochodzić do niej dźwięk kaszlu.
- Tu jestem! – usłyszała, po czym bez zastanowienia ruszyła w stronę blatu. Coś jej się w tym wszystkim nie zgadzało. Z towarzyszącymi jej zdziwieniem i strachem zatrzymała się w przejściu, a to, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie.
     Leo otworzył szybko dwa pozostałe okna i wrócił do wachlowania garnka za pomocą gazety. Syknął przez zęby jakby z powodu niezadowolenia.
- Cholera, chyba spaliłem kolację – stwierdził jak gdyby nic się nie stało.
     Lolita nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy może płakać. Emocje w jej krwioobiegu opadły niemal od razu, jednak zaczęła kaszleć nową falą, ponieważ z wrażenia zapomniała trzymać ręki przy ustach.
- Co ty narobiłeś? – dym podrażnił jej już dosłownie wszystko. Zaczęła obracać się wokół własnej osi, jakby chcąc powstrzymać uporczywe łzawienie.
- Próbowałem ugotować warzywa i chyba coś poprzestawiałem w ustawieniach płyty grzewczej – przyznał się bez bicia. – Za bardzo się nagrzała albo coś.
- Położyłeś lakierowany garnek na trzecim kole – wraz z tym odkryciem w jej gardle pojawiła się kula odpowiadająca za złość. Im mniej adrenaliny było w jej organizmie, tym szybciej zaczynała sobie przypominać, że powinna być na niego zła. – Trzeba być imbecylem, żeby to zrobić.
- Przepraszam, że zniszczyłem ci kuchnię – powiedział cicho ze szczerą skruchą. – Kupię ci drugą.
- Jestem wściekła, Lionel.
- Mimo to cieszę się, że już jesteś.
     Dym zaczął powoli opuszczać pomieszczenie, siwa mgła stawała się coraz bardziej rzadka i przejrzysta. Lolita nabrała wreszcie swobodniej powietrza w płuca, starając się uspokoić swoje emocje. Z wrażenia zapomniała zaśmiać się z groteskowości tej sytuacji. Rozpięła powoli guziki żakietu w nadziei, że będzie mogła się przy tym trochę wyładować. Była zmęczona i nie miała ochoty na jakiekolwiek kłótnie. Doszła do wniosku, że po prostu wprowadzi kod wstępu na wejście do kuchni, bo Leo nie tylko doprowadzi dom do ruiny, ale i również sam sobie zrobi przy tym krzywdę. Jeśli chodzi o gotowanie, to nie było już dla niego żadnego ratunku.
- Ciebie zostawić samego to koniec świata – prychnęła na zakończenie, odkładając górę żakietu na poręcz krzesła. Wyciągnęła się teraz z pomrukiem, próbując zaznać choć odrobiny relaksu. – Gorzej jak z dzieckiem.
- No to mnie nie zostawiaj – w jego tonie słychać było niekończącą się propozycję, spotęgowaną charakterystycznym uniesieniem brwi w górę. Lolita uśmiechnęła się nieznacznie, przymykając oczy i pozwalając, by ten ją przytulił. Próbowała położyć skroń na jego obojczyku, jednak fakt, że ma na sobie ponad dwunastocentymetrowe szpilki sprawił, że była jego wzrostu. Zsunęła je zatem szybko z nóg, wrzucając później gdzieś pod stół za pomocą subtelnego kopniaka.
- Jestem wyczerpana – przyznała, pozwalając sobie na lekką gorycz w głosie. – Spędziłam u Daniego cały dzień. Nie wiem, jak można doprowadzić dom do takiego stanu.
- Nadal nic się nie zmieniło? – spytał, wyraźnie przejęty sytuacją swojego przyjaciela.
- Miejmy nadzieję, że po rozmowie ze mną wreszcie weźmie się za siebie – powiedziała z westchnieniem. – Ale przykro jest nawet na niego patrzeć. Nie wspomnę już o Danielu i Victorii, którzy skazani są tylko i wyłącznie na siebie.
- Dinora byłaby wściekła.
- Wściekła? – prychnęła z sarkazmem. – Człowieku, ona by go zabiła. Ale wiesz, co ci powiem? Kiedy kładłam dzieci spać, Daniel zapytał się, kiedy wróci mama. I wcale nie chodziło mu o Dinorę, a o Gabrielę, jak mi potem wyjaśnił. A co najciekawsze: sam Dani opowiadał mi, że Victoria wyskoczyła niedawno z podobną sentencją. Serce mi się kroi, Leo.
- Ale nic nie możesz z tym zrobić. Jesteś zwykłym człowiekiem.
     Lolita odchyliła nieco głowę i zmarszczyła czoło, patrząc na niego z dołu. Coś w jej głowie najwyraźniej zaczynało się rodzić.
- A może właśnie mogę coś na to poradzić? – spytała sama siebie, podpierając się pięścią o biodro. – Jest grudzień, a grudzień to święta. Sama Gabriela w ostatnim liście pisała, że strasznie tęskni za Barceloną mimo tego, iż udział w takim przedsięwzięciu był zawsze jej marzeniem.
- Ale same chęci nie wystarczą, aby sprowadzić ją do Europy – Leo starał się sprowadzić ją na ziemię. – Musi zostać w Bagdadzie do końca misji, czyli do marca. To nie jest proste. Jesteś wspaniała i mądra, za co bardzo mocno cię kocham, ale tego nie dokonasz. Musiałabyś być Bogiem.
     Dziewczyna na moment przestała oddychać. W jej mózgu zazębiły się kolejne koła, a dźwignie poruszyły odpowiadające im zapadnie, które z kolei aktywowały stopniowo pewien pomysł. Z każdą sekundą jej oczy robiły się coraz większe, policzki pełniejsze, a na ustach malował się uśmiech, który powoli zaczynał razić go w oczy. Palce jej dłoni mocno zacisnęły się na jego przedramieniu, co pozwalało mu wnioskować, iż właśnie podsunął jej jakąś ideę bądź też nawet cały ich zbiór, nazywany potoczniej ideologią.
- Jesteś genialny! – stwierdziła z wyraźnie słyszalnym wykrzyknikiem. Zaczęła wiercić się niecierpliwie w jego ramionach, których uścisk zdecydowanie osłabł. – To jest właśnie to! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak genialnym człowiekiem jesteś!
- Ale… - zaczął, jednak nie dane było mu skończyć za sprawą ust Lolity, które z niewyobrażalną siłą przycisnęły się do jego własnych z taką prędkością, że o mało się nie przewrócił. Jej pocałunek był jednak krótki jak widoczność grotu błyskawicy na horyzoncie: równie szybko oderwała się od niego i uskoczywszy w bok zaczęła biegać po pokrytych popiołem kafelkach w jakiejś nieokreślonej euforii. Lionel stał z boku i przypatrywał się jej niezrozumiałemu zachowaniu ze zdziwieniem. Słysząc padające z jej ust „jestem królem świata” oraz „rozwińcie przede mną czerwone dywany”, uśmiechnął się pod nosem, nie mogąc oderwać od niej wzroku. Obserwując jej płynne, a zarazem szybkie ruchy zaczynał cieszyć się z faktu, że ma tak złote włosy.
     Nie pokazywał tego, że jest lekko zdezorientowany. Wiedział, że póki co niczego mu nie wyjaśni – taka już była jego Lolita. Ale to właśnie za tę tajemniczość darzył ją tym najszczerszym i najczystszym uczuciem, jakie może urodzić w sobie człowiek. Nie martwił się też tym, że jej pocałunek był taki krótki: bo skoro był jak błyskawica, to logiczne było, że podczas burzy jest ich więcej.
     Tymczasem w Bagdadzie świeciło słońce, a kolejni żołnierze zamykali oczy.

     Są w Barcelonie takie miejsca, gdzie kultura i tradycja nie istnieje, zanikła bądź też jest niewidoczna. Należą do nich między innymi ogromne centra handlowe, takie jak to jedno z największych, w Port Vell. Wielkie, oszklone ściany nijak mają się do tych wszystkich zabytków, które znajdują się poza obiektem. Całe rzędy sklepów przynależących do galerii pełne są klientów, a po wykafelkowanym korytarzu płyną całe rzeki papierowych toreb pełnych najróżniejszych ubrań, sprzętów czy produktów spożywczych. Mówi się tu po hiszpańsku, katalońsku, francusku, włosku i angielsku.
     Z jednego ze sklepów, w którym wszystko było czerwone, wprost na marmurowy podest wyłoniła się Lolita, która po obu swoich stronach trzymała za rączki dzieci o oliwkowej karnacji. Przyspieszyła kroku, kiedy upewniła się, że obładowany zakupami Dani idzie za nią z wciąż kamienną miną. Miał na sobie beżowe bermudy i bordowy T-shirt, a jego włosy miały długość kilku centymetrów jak za czasów kariery reprezentacyjnej w Brazylii. Z jednej strony wyglądał dzięki nim na młodszego, z drugiej zaś zmarszczki na jego czole sugerowały, że albo jest starszy, albo zmęczony życiem. Szedł jakby obojętny na to, co zadecyduje. Dziewczyna pokręciła głową z niemocy. Nie chciała już nic więcej mówić.
- Ciocia – Victoria pociągnęła ją za dłoń, próbując zwrócić na siebie uwagę. Pokazała palcem na zgromadzone w kącie zabudowanego placu zbiorowisko ludzi, które śmiało można by nazwać tłumem. – Co tam jest?
- Nie umiem ci odpowiedzieć – przyznała Lolita, zaciskając wargi w wąską linię. – Ale możecie iść sprawdzić.
     Daniel i Victoria nie potrzebowali jakiejkolwiek dodatkowej zachęty. W tym samym momencie puścili dłonie dziewczyny i ruszyli w te pędy ku wciąż powiększającemu się zbiegowisku. Lolita westchnęła z uśmiechem i zwolniła tempo, wyciągając dłonie ku Daniemu. – Daj mi którąś torbę, pomogę ci.
- Przepraszam – powiedział, podając jej dwie najmniejsze reklamówki. – Jestem ci wdzięczny za pomoc, ale nie miej mi za złe, że tego nie okazuję.
- Nie musisz absolutnie nic mówić – pocieszyła go, skręcając w lewo. – Tobie już od dawna potrzebne były porządne zakupy, a wiem, że faceci nie mają do tego głowy. Dlatego też nigdy nie wysyłam na nie Lionela. Mimo tego, iż ma czarno na białym wypisane na kartce, że ma wziąć marchewki, kupi ci cały worek korzeni pietruszki i będzie się jeszcze z tobą kłócił, że w tym roku były słabe plony i dlatego te marchewki są takie blade.
- I dzięki, że zajmujesz się dziećmi – dodał, nadal nie kontaktując się z nią wzrokowo. – Kocham z nimi spędzać czas, ale zawsze pomagała mi Gabriela. Samemu jest mi ciężko.
     Już bez słowa zanurkowali w tłum, rozpychając się łokciami na wszystkie strony. W milczeniu i zgodzie rozglądali się w poszukiwaniu dzieci, mrużąc przy tym oczy. Mimo początku grudnia słońce było niesamowicie rażące, a temperatura oscylowała w granicach dwudziestu paru stopni. Dziwna jest ta Barcelona.
     Lolicie cudem udało się wcisnąć do pierwszego rzędu zbiorowiska. Stanęła w lekkim rozkroku i z szyderczym uśmiechem popatrzyła na kolejkę dzieci, które ustawiały się do rozmowy z siedzącym na miękkim fotelu Świętym Mikołajem. Dani dołączył do niej chwilę później – położył zakupy u swoich stóp i ze zmęczoną twarzą obserwował, jak Daniel i Victoria szaleją z podniecenia w samym środku dziecięcego sznurka. Nie wyglądał na poruszonego, cała sytuacja była mu obojętna. Na pewno jednak wolał to bezustanne stanie od niekończącego się łażenia po centrum i czekaniu, aż Lolita wciśnie dzieciom na nogi wszystkie buciki znajdujące się w obuwniczym. Co prawda widok jego własnych pociech w butach z Nike czy Adidasa wywoływał u niego zazwyczaj uśmiech, niemniej jednak ostatnimi czasy nie umiał cieszyć się z niczego, co nie było listem w skrzynce ze znaczkiem wyprodukowanym w Azji i dziwnym pismem zamiast stempla.
     Victoria pomachała radośnie do taty, Dani odmachał jej sceptycznie. Zdziwił się, że nie spytały go nawet o zdanie i zgodę, jak to miały w swoim zwyczaju. Najwyraźniej same zaczęły odczuwać zmiany, jakie zaszły w ich rodzinie od czasu rozpoczęcia misji w Iraku i postanowiły postawić coś w końcu na swoim. Lolita tymczasem patrzyła nieprzerwanie na rozmawiającego z dziećmi Mikołaja, przygryzając przy tym wargę jakby w zdenerwowaniu. Sam „święty” miał na sobie lekko przyduży płaszcz i brakowało mu charakterystycznego piwnego brzucha, który każdy szanujący się Mikołaj posiadać powinien. Był zdecydowanie za chudy, co uwydatniał ściśnięty mocno wokół bioder czarny pas. Czerwona czapka zwisała mu pomponem na ramię, a broda była tak perfekcyjnie dopasowana, że nie sposób było nawet stwierdzić, czy jest sztuczna czy prawdziwa. Z uwagą obserwowała, jak zachęca dzieci do podejścia za pomocą serdecznego gestu i sadza je sobie na kolanach, słuchając uważnie ich próśb. Przytakiwał im raz po raz, a stojący za jego plecami rodzice robili swoim dumom zdjęcia lub też zapisywali na kartkach ich życzenia.
- Mnie tez przydałoby się tam usiąść – szepnął jej do ucha, wyrywając ją tym samym z zamyślenia.
- Fotel by się pod wami załamał – skwitowała, nie odrywając wzroku od Mikołaja. Nie zauważyła nawet, że Dani wystawił jej język.
- Jak byłem mały, poprosiłem go o kolejkę górską – wyjaśnił jakby z wyrzutem, że o to nie zapytała. – Do dziś jej nie dostałem. Wygarnąłbym mu z chęcią.
- A może sam skorzystasz z jego dobroci i o coś poprosisz? – prychnęła ironicznie. – Kto wie, może marzenia się spełniają.
- Prawdziwe marzenia to takie, które się nie spełniają – oznajmił chłodno z filozofią na poziomie studzienki kanalizacyjnej z La Rambli.
- Uważaj na słowa, bo już raz mówiłeś mi coś, czego później za wszelką cenę chciałeś się wyprzeć – przypomniała mu z delikatnym chichotem.
- Ale jak się już spełnią, to nie są marzeniami.
- Przyznaj się, chciałbyś, aby twoje się spełniły.
- Chciałbym, tylko w to nie wierzę.
- No to patrz.
     Mikołaj pozwolił odejść jakiemuś czarnoskóremu chłopcu, który nie posiadał się przy tym ze szczęścia. Teraz przyszła kolej Victorii – dziewczynka podbiegła do niego i wyciągnęła w biegu rączki, szczerząc ząbki i podskakując. Pozwoliła unieść się w górę z niebywałą lekkością, piszcząc przy tym z dziecięcego podekscytowania. Rozsiadła się na kolanach Mikołaja, wymachując energicznie nóżkami i wiercąc łokciami na wszystkie strony. Lolita podeszła do nich, zostawiając swoje zakupy przy słupku. Zdezorientowany Dani nie wiedział przez chwilę co powinien zrobić, jednak po krótkim zastanowieniu również zostawił wszystkie siatki na pastwę losu i podążył w jej ślady. Przykucnął przy lewej części oparcia fotela, czując na sobie spojrzenia tych, którzy powoli zaczynali go rozpoznawać.
- Witaj – powiedział Mikołaj grubym, udawanym basem. Był tak sztuczny, że Lolita prychnęła śmiechem w rękaw, zakrywając usta dłonią. Schowała się za fotelem, by nie znaleźć się na zdjęciach robionych przez obcych jej ludzi. Kątem oka pilnowała leżących przy słupkach zakupów. – Jak masz na imię?
- Victoria – odparła dumnie i wesoło, przyciskając dłonie do rozgrzanych policzków.
- Z kim dzisiaj przyszłaś? – spytał, kręcąc głową.
- Z tatą, ciocią i bratem – odpowiedziała z entuzjazmem, pokazując palcem na znajdującego się przy ramieniu Mikołaja Daniego oraz na Daniela, który stał dwa kroki dalej i wpatrywał się w siostrzyczkę jak w obrazek.
- Powiedz mi, Victorio – zaczął, wygodnie rozsiadając się w fotelu. – Byłaś grzeczna w tym roku?
- Tak! – wykrzyknęła i sama sobie zaklaskała. – Czasami biłam się z bratem o grę, ale kto tego nie robi? No i parę razy obraziłam się na tatę, bo nie pozwalał mi siedzieć za długo w wannie, ale mi chyba wybaczył.
     Dani uśmiechnął się do siebie, mrużąc swoje orzechowe oczy.
- Więc teraz powiedz, co chciałabyś dostać, bo chyba na to czekasz – Lolita znów zaśmiała się bezczelnie ze swojego miejsca nie wierząc, że ktoś może mieć aż tak beznadziejne predyspozycje aktorskie. Dzieciom to jednak nie przeszkadzało, i bez tego były w siódmym niebie. – Domek dla lalek, piesek, a może nowy rower?
- Mam tylko jedno marzenie – zaczęła, przykładając sobie rączki do serduszka. – Chciałabym, żeby mama do nas wróciła. Ale tak naprawdę, nie na zdjęciu czy listem.
     Mikołaj mruknął pod nosem, a Dani wyprostował plecy. Nie spodziewał się takiego wyznania z jej ust. W dodatku znów nazwała ją mamą, co jeszcze bardziej ugodziło go w serce. Wokół gardła zacisnęła się pętla odpowiedzialna za żal i niezręczność. Nie wiedział, co zrobić z rękami. I bał się rozwinięcia tej sytuacji.
- A gdzie jest twoja mama? – zapytał Mikołaj, próbując udawać niewzruszonego i nie obeznanego w sytuacji.
- W Iraku. Jestem z niej taka dumna! – krzyknęła niemal, unosząc rączki do góry. – Wie Mikołaj, ona biega z karabinem po pustyni i wszyscy się jej boją, nawet duzi żołnierze! Bardzo szybko biega i nosi taki piękny mundur. Tylko strasznie za nią tęsknię.
     Dani odwrócił głowę w bok – nie chciał, by Victoria zauważyła malujący się na jego twarzy ból. Przypomniało mu się bowiem, jak po raz pierwszy założyła ten mundur i oglądała się w lustrze. Nie miała pojęcia, że na nią patrzy, a on nie wiedział, że to dopiero początek. Ten widok był jednym z najpiękniejszych, jakie go kiedykolwiek spotkały, a jej ówczesna nieświadomość jeszcze bardziej spotęgowała jego rozpacz.
- Zobaczymy, co da się zrobić – Mikołaj pogłaskał ją po długich, czarnych włosach.
- Tata powiedział mi kiedyś, że nie istniejesz – powiedziała ni stąd ni zowąd. – Przyznał się, że to on przebierał się za niego co roku i przynosił nam zabawki. A twoja broda jest chyba sztuczna. Nie chciałabym, abyś mnie oszukał.
- Nie wierzysz w moje możliwości? – uniósł jedną brew jakby w niedowierzaniu. Sam Dani przestał z wrażenia oddychać. – Jestem jak najbardziej prawdziwy, a tatuś powinien się wstydzić za siebie, że sprzedaje ci takie żarty. Powinnaś wierzyć w to, o czym marzysz, inaczej wszystko jest bez sensu.
- Jeśli dasz mi mamę, to znów zacznę w ciebie wierzyć – powiedziała wesoło, choć pośrednio zabrzmiało to trochę jak stawiane ultimatum. W wydaniu tak małej dziewczynki było to co najmniej komicznie.
- Umowa stoi – odparł Mikołaj, zacierając opatulone w białe rękawice dłonie. – Ale musisz mi w tym pomóc.
     Victoria popatrzyła na niego spode łba, słuchając jednak uważnie.
- Musisz powiedzieć sobie w głowie, że bardzo, ale to bardzo tego chcesz – polecił, patrząc jej przy tym w oczy. Wyglądały znajomo. - Ale nie wystarczy samo wypowiedzenie takiej formułki. Musisz w to sama mocno uwierzyć. To będzie trudne, jeśli nie wierzysz, że jestem prawdziwy.
- Spróbuję – stęknęła cicho, po czym zacisnęła piąstki i przymknęła oczy w skupieniu. Zgrzytnęła również zębami i zatrzęsła się, jakby wzbierające się w niej emocje przerastały jej małe ciałko. Dani patrzył na nią nie wiedząc, co powinien zrobić mając pewność, że czeka ją zawód. Daniel przytulił się do ramienia taty, chcąc jakby połączyć się myślami z siostrą. Tylko Lolita wstała z klęczków i skrzyżowała ręce na piersi, patrząc się z zadowoleniem przed siebie. – Już. I co dalej?
- Teraz popatrz tam – Mikołaj uniósł górną część policzków, a jego do tej pory okrągłe oczy zwężyły się, co sugerowało, że uśmiechnął się pod białą brodą. Z pewnością siebie pokazał palcem w kierunku pustego miejsca przy filarze.
     Victoria otworzyła usta i przycisnęła łokcie do tułowia. Zastygła w bezruchu nie wiedząc, czy mogłaby wierzyć własnym oczom, które na ten moment były wielkości dorodnych mandarynek. Dani spojrzał w ten sam punkt co ona w nadziei, że nic poważniejszego się nie stało, jednak gdy tylko zorientował się, co jest przyczyną jej nagłej zmiany zachowania, wstał automatycznie i podparł się o fotel, by nie stracić równowagi. Wyprostował kręgosłup nie wierząc we własną sytuację. Wyrzeźbiony jakby z kamienia obserwował, jak Victoria powoli zsuwa się z kolan Mikołaja, stawiając drobne kroki. Kilka metrów przed nią stała niewysoka kobieta z czarnymi włosami, które wysypywały się spod czapki z daszkiem w kolorach moro. Miała na sobie jasnozielony mundur i ciężkie, żółte buty. Na jej ramieniu wisiała duża, lecz prawie pusta torba plutonu wojskowego. Zrzuciła ją na ziemię, by móc przykucnąć i uśmiechnąć się do zszokowanej dziewczynki. To było takie trudne, by dać wiarę.
- Mama? – spytała półszeptem Victoria, podchodząc coraz bliżej. Kobieta w ostatniej chwili otworzyła ramiona: dziewczynka wylądowała w nich z siłą pocisku. – Mama!
     Gabriela podniosła się do pozycji pionowej, pozwalając jej wspiąć się na swoje ręce. Była szczerze zaskoczona, że Victoria używa w stosunku do niej tego słowa. Mała wtuliła się w nią, zapominając o całej tej ostrożności, która ogarnęła jej ciało jeszcze kilka sekund temu. Była w ogromnym, lecz pozytywnym szoku. W jej małych oczkach pojawiły się łezki barwy srebra.
- Mamo, tęskniłam – powiedziała jakby z wyrzutem, że miała czelność zostawić ją samą. – Nie rób tego więcej.
- Dobrze – powiedziała jej do ucha, co brzmiało bardzo przekonująco. Przytuliła ją jeszcze mocniej do serca, chcąc jakby pochłonąć zapach domu, którego tak bardzo jej brakowało i uważając przy tym, by nie zmiażdżyć małej żeber. Postawiła ją z powrotem na ziemi, całując jeszcze czule w sam czubek głowy. Nie przestała się uśmiechać nawet wówczas, gdy spojrzała przed siebie. Opuściła ręce wzdłuż tułowia czując, że wróciła do domu.
     Daniel wyszedł powolnie zza fotela jakby niepewny tego, czy jest to jakiś głupi żart. Cały zewnętrzny świat przestał go interesować. Skradał się jak drapieżnik jeszcze przez kilka metrów, nie spuszczając wzroku ze świecących spod daszku czapki niebieskich oczu. Kiedy wreszcie stanął naprzeciw niej, rozchylił lekko usta jakby w niedowierzaniu. Być może dlatego, że właśnie nie dowierzał.
- Nie bój się – zaśmiała się Gabriela, wyciągając ku niemu rękę. – Nie jestem mydlaną bańką, nie zniknę, jak mnie dotkniesz. Zobacz.
     To wystarczyło mu w zupełności. Barwa jej głosu, którą usłyszał po raz pierwszy od miesięcy sprawiła, że zareagował z szybkością strzały popchniętej przez napiętą cięciwę łuku: chwycił ją za brzegi munduru i przyciągnął do siebie tak blisko, że uderzyła w jego klatkę piersiową jak z procy. Owinął ją swoimi ramionami tak szczelnie, by żaden niepożądany czynnik już mu jej nie zabrał. Gabriela zachichotała jeszcze w materiał jego koszulki czując, że na nowo zaczyna żyć. Czapka upadła jej pod nogi, jednak nie było jej w głowie ją podnosić. W milczeniu pozwoliła, by doszedł do siebie i zaczął wierzyć własnemu dotykowi. Było tyle słów, a żadne nie pasowało.
     Tymczasem kilka kroków dalej, z założonymi rękami i złośliwym uśmieszkiem stała Lolita. Nie mogła napatrzeć się na ich szczęście, które spotęgowane zostało poprzez oklaski ludzi zebranych wokół nich. To oni byli w centrum uwagi, choć tak naprawdę wcale ich to nie obchodziło. Lekko anonimowa dziewczyna poczuła, jak ktoś kładzie jej dłoń na ramieniu.
- Jak ty to zrobiłaś? – spytał z niedowierzaniem Mikołaj, pełen podziwu dla jej pomysłowości.
- Rzeczy niemożliwe załatwiam od razu, na cuda potrzebuję dwóch dni – stwierdziła z błyskiem w oczach. Jej tajemniczość osiągnęła wszelkie granice.
- No ale powiedz mi wreszcie, coś ty poruszyła, aby ją tu sprowadzić? – jęknął jak dziecko, któremu nie chce się oddać jakiejś zabawki. Był niecierpliwy i marudny.
- Stałam się Bogiem, tak jak zasugerowałeś – przypomniała mu, odwracając się twarzą do niego. Uśmiechnęła się szeroko. – I udało się. Oto wielka tajemnica wiary.
     Ze zwycięską pewnością siebie zarzuciła mu ramię na bark, wyciągając drugą rękę w kierunku jego brody. Zsunęła ją w dół i chichocząc złośliwie zbliżyła usta do jego warg.
- Tanto te quise besar, que me duelen los labios - Lionel nie zamierzał protestować. Położył jej nawet dłoń na policzku, by mogła wyczuć jego inicjatywę i niczego się nie przestraszyć. Uniemożliwił jej tym samym zastosowania swojej taktyki krótkich, za szybko kończących się pocałunków. Tym razem czuł, jak przelewa w niego całą swoją moc i miłość, która była nieskończona jak przedział funkcji kwadratowej nie posiadającej miejsc zerowych. Z małych błyskawic padających z kącików jej ust utworzyła się jedna, ogromna i zarazem piękna jak nic innego.
     Zapowiadało się na to, że burza potrwa trochę dłużej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw coś po sobie.