OPOWIADANIE 1
Hasła: chwila jako jednostka zmieniająca wszystko, konieczność przyznawania się do uczuć ze względu na niemoc w kontrolowaniu zdarzeń, poświecenie dla jednostki, zmienność ludzkiej psychiki, rola osób drugich w życiu człowieka
Hasła: chwila jako jednostka zmieniająca wszystko, konieczność przyznawania się do uczuć ze względu na niemoc w kontrolowaniu zdarzeń, poświecenie dla jednostki, zmienność ludzkiej psychiki, rola osób drugich w życiu człowieka
Niebo koloru pomarańczy nie było tu niczym niezwykłym. Wśród turystów popularne było robienie zdjęć zachodom słońca i przypadkowym ludziom na jego tle, złapanym podczas składania stoisk na La Rambli lub zwyczajnej drogi do domu. Miejscowi przyzwyczajeni byli do takich widoków, więc jedyną rzeczą, jaką się zajmowali było namawianie tępych obcokrajowców do kupowania oferowanej przez nich starzyzny. Wrota historii otwierały się w każdej części ogromnego miasta, zewsząd słychać było gwar hiszpańskiego akcentu, zgrzyt rowerowych łańcuchów i klaksony aut z ciągnącej się na wschód ulicy. Niebo z zachodzącym słońcem wmawiało wszystkim, że spokój jest tutaj miarą, wyznacznikiem czegoś nieokreślonego, a zarazem istotnego.
Niemniej jednak przed południem niebo było błękitne.
Wiatr na La Rambli w Barcelonie zawiał mocniej, odrzucając tym samym czarne jak noc włosy kobiety do tyłu. Były kręcone, a ich właścicielka tanecznym krokiem przemierzała przez stoiska ulokowane na kocach lub chwiejących się stolikach. Mimo tego, iż Barcelona jest miastem, w którym nawet zimą śpi się bez kołdry, miała na sobie smukły, damski płaszcz koloru czerwieni, który współgrał z jej szarymi cieniami na powiekach. Na oko dwudziestoletnia studentka medycyny mimo swoich dwunastocentymetrowych obcasów bez problemów koordynacyjnych kręciła piruety i uśmiechała się do siebie bez przyczyny. Co jakiś czas natrafiała na brukowaną kostkę, która w żaden sposób nie przeszkadzała jej w radowaniu się z życia. Dopiero w słońcu widać, że jej usta są barwy krwistej czerwieni. Jest śliczną, młodą dziewczyną, która wierzy w przeznaczenie, znaki, duchy i zębową wróżkę. I twierdzi, że ta winna jest jej już cztery dychy.
Szatynka zwolniła swoje młodzieńcze tempo przy stoisku z owocami, których było tu najmniej: wszyscy bowiem woleli handlować na Mercat de la Boqueria. Sprzedawczyni z pomarszczoną twarzą i chustką na głowie uśmiechnęła się do niej, gdy tylko ją zauważyła.
- ¡Hola mi guapa! – krzyknęła niemal, unosząc rękę w górę. – Kochanieńka, jak ty dziś pięknie wyglądasz!
- Gracias – odparła, wybierając jedno jabłko z drewnianej skrzynki. Sprawnym ruchem wyciągnęła z kieszeni monetę i podrzuciwszy ją pod pewnym kątem zachichotała z komplementu, nim jeszcze staruszka zdążyła ją złapać.
- A gruszek kochanieńka byś nie chciała? – spytała kobieta. Błysk w jej oku był serdeczny jak u babci. – Są świeże i duże, dopiero co przywiozłam.
- Gruszek nie, ale wezmę kwiaty – odparła. Ze stojącego na rogu betonowego podium przypominającego katafalk wazonu wyciągnęła czerwoną jak wino różę. Powąchała ją tylko i rzuciła w stronę kasetki drugą monetę. Jak zwykle trafiła do celu bez patrzenia. – Hasta mañana.
Nie usłyszała już żadnej odpowiedzi. Szczęśliwa jak nigdy dotąd skakała wzdłuż La Rambli z jabłkiem w lewej, a różą w prawej dłoni. Uliczni grajkowie grali coś na akordeonach i tamburynach, a tłum przesypywał się z obu stron targowiska jak w klepsydrze. Szeroki plac wypełniony ludźmi stał się jedną wielką parabolą. Dzień jak co dzień.
Dziewczyna zatrzymała się, by spojrzeć w górę. Z uwagą obserwowała białą smugę, jaką zostawiał za sobą lecący tysiące kilometrów nad nią samolot. Widok ten należał do jednych z najzwyczajniejszych na świecie, a jednak był na tyle niezwykły, by zmusić ją do zatrzymania się na środku ulicy i rozpoczęcia kontemplacji. Pomyślała przez chwilę o liczebności turystów zgromadzonych na wszelkich placach Barcelony i zapytała się, czy ich wędrówka kiedyś się kończy. Bo nawet Barcelona ma swoje granice.
Usłyszała tylko szczęk kół zębatych gdzieś w pobliżu. Wybuchu już nie.
Zamachy bombowe w Katalonii to żadna nowość – Baskowie nieustannie walczą, domagając się zbrojnie swojej niepodległości. Niemniej jednak dymy unoszące się nad pogorzeliskami za każdym razem wyciskały Katalończykom łzy i resztki krwi z serca. Takie regiony Hiszpanii powinny być przecież małą utopią, gdzie każdy ma prawo znaleźć swoje miejsce.
Tego dnia fala wybuchu zatrzęsła ziemią, a nad Camp Nou pojawiła się mgła z ludzkich ciał.
Lionel otworzył gwałtownie oczy. Nagłe uaktywnienie się intuicji sprawiło, że był więcej niż przerażony. W jednej chwili wszystkie jego mięśnie napięły się do granic bólu, a profil siedzącego na piłce na środku murawy mężczyzny przypominał rzeźbę nie tylko ze względu na naturalną bladość jego skóry, ale i przez zastygłą postawę z kamienia sparaliżowaną strachem. Zdawało się, że strwożone serce podskoczyło mu do gardła na tyle wysoko, iż zatkało mu krtanie i nie mógł przez to normalnie oddychać.
- Lolito – szepnął do siebie tak cicho, że niemal bezgłośnie. Wstał nagle i pod wpływem wciąż rosnącego przerażenia omal nie potknął się o leżącą wśród trawy siatkowaną koszulkę. Dla osoby postronnej zmiana „stanu skupienia” ze spokojnego na spanikowany w tak krótkim czasie mogła być jedynie tłumaczona jakimiś zaburzeniami psychicznymi, jednak dla Leo nie miało to żadnego znaczenia. – Lolita! – krzyknął już, po czym zaczął biec w stronę zejścia do szatni, pozostawiając za sobą lekko zdezorientowanych kolegów z drużyny oraz zdębianego trenera, który w rękach wciąż trzymał jego kartę zdrowia. Dopiero, gdy zniknął im z pola widzenia na prowadzących w dół schodach zauważył, że na niebie unosi się dym, który swoje źródło ma gdzieś na zachód, patrząc oczywiście z punktu widzenia ludzi stojących przodem do transparentu.
- Sagrada Familia? – spytał zaniepokojony Xavier, przerywając tym samym cmentarną ciszę. Jego głos nie był jednak przekonujący: nie wiedział, czy słuszne jest odzywanie się w takich chwilach. – Albo Park de la Ciutadella, bardziej w centrum…
Pep pokręcił przecząco głową, trzymając ręce w kieszeniach szarych, treningowych dresów. Rzucił okiem na leżącą przy jego stopie otwartą butelkę z wodą.
- La Rambla – odparł zimno. – Jest niedziela i setki, tysiące wręcz ludzi się tam przewija w ciągu godziny. Idealny cel dla Basków na atak terrorystyczny.
- Dlaczego my się nie boimy? – spytał znienacka Cuenca. – To jest dziwne, przecież zamach mógł się zdarzyć wszędzie. To chyba nam weszło w krew, traktujemy terroryzm w Katalonii jak rutynę. Skąd ta pewność, że nikomu z naszych bliskich nic nie jest? Tylko nie wmawiajcie mi fikcji literackiej.
W tej samej chwili Sergio Busquets przycisnął wnętrze dłoni do rozchylonych strachem warg.
- Mój Boże – rzucił panicznie, co sprawiło, że w gronie zawodników biorących udział w treningu znów zapadła cisza. – Lolita chodzi co niedzielę na La Ramblę.
Wszyscy spojrzeli w górę, błądząc wzrokiem z otwartymi ustami za czarnymi fragmentami spalonej folii i kawałkami sadzy.
Słońce nad Barceloną zostało zakryte oparami pełnymi ołowiu i innymi szkodliwymi dla zdrowia świństwami. Gdyby stanąć na jednym z końców La Rambli, obserwator nie zobaczyłby praktycznie niczego – trujący dym kłuł w oczy i wywoływał łzawienie. Na całej szerokości uliczki leżały połamane deski, gruz, porozrzucane starocie i ludzie z otwartymi oczami oraz dziurami w brzuchach. Krew, krzyk i cisza jednocześnie – wokół nie było żywej duszy, która byłaby zdolna do pomocy. Tłum gdzieś zniknął, a obraz wyglądał jak żywcem wyciągnięty z czarno-białego filmu. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, choć powinno być całkiem na odwrót.
Leo biegł z wielkimi, czerwonymi oczami wzdłuż La Rambli. Tym razem nikt go nie gonił z aparatem w ręku – to on ścigał się z czasem. Mimo braku sił dawał z siebie więcej niż mógł: jego mięśnie były napędzane nie przez impulsy z mózgu, a z serca. Z klapkami na powiekach mknął przed siebie, nie zwracając uwagi na krzywdę ludzka wyjącą w stronę tego słońca. To było do niego niepodobne, lecz z pewnych względów całkiem uzasadnione.
Zaczął rozglądać się dopiero przy marmurowych schodkach pełnego filarów budynku. Wśród poprzewracanych skrzynek z owocami, w kałuży czerwieni, twarzą do bruku leżała staruszka z chustą na głowie. Obok niej stała kasetka z rozsypanymi monetami, w większości centówkami. Była już zimna i ściskała w ręku śliwkę, która nie symbolizowała absolutnie niczego. To dowód na to, że wybuch bomby zastał ją w momencie, kiedy się tego najmniej spodziewała. Lionel skrzywił się czując, że pod deską, na którą nadepnął znajduje się czaszka, którą właśnie rozgniótł. Zstąpił z niej pospiesznie i z jeszcze większym strachem przykucnął, by przysunąć chudą rękę nieznajomej do ciała obitego w czerwony płaszcz. Nie podniósł jednak deski – nie dlatego, że bał się widoku rodem z horroru, ale najzwyczajniej w świecie nie chciał oglądać jej zastygłej twarzy i włosów. Nie wiedział nawet, jakiego były koloru, ową informację uważał za niepotrzebną. I tak miał w synapsach wizję stokrotnie gorszą od tego, na co właśnie spoglądał.
Dopiero w tym momencie uświadomił sobie ulotność chwili oraz to, że życie jest ciągłą walką z drugim człowiekiem o kolejny dzień w kalendarzu. Wielu jest takich, którzy w imię własnych interesów są w stanie pozbawić kogoś oddechu. Tyle ludzi ma marzenia, do których dążą i które – ku zaskoczeniu ogółu – się spełniają. Ale prawdziwe marzenia to takie, do których finału nigdy nie dochodzi.
Leo zrozumiał, że leżąca u jego stóp dziewczyna miała swoje cele, o których końcu zadecydował niewinny spacer po La Rambli. Coś ukłuło go w serce – w duchu stwierdził, że jest jedynie egoistą, którego jej los w ogóle nie obchodzi, a myśli o tym pod takim kątem jedynie ze względu na niedoskonałości natury. Tak naprawdę chciał tylko tego, by już się nie bać, z czym analogicznie powiązane było posiadanie informacji o stanie kogoś innego, nieprzypadkowego, konkretnego.
Wstał i pobiegł bez słowa ku obrzeżom Barcelony, położonym bliżej plaży.
Po niespełna dwudziestu minutach Lionel wybiegł na żwirową ścieżkę, której drobne kamienie znał niemal na pamięć. Jeśli wzięłoby się pod uwagę, że Camp Nou, z którego biegł znajduje się na północy miasta, a dwupiętrowa willa na jej południowym zachodzie, nikt nie dałby wiary, że można przebyć tak długi odcinek w tak krótkim czasie, w dodatku na nogach i po intensywnym treningu. Ale nie bawmy się w rozpisywanie wzorów i równań na temat prawdziwości tego zagadnienia. Zmęczenie paraliżowało mu mięśnie, domagając się tym samym odpoczynku. On jednak będąc przy celu nie zwolnił, a wręcz dodał do wartości swojej prędkości kolejne dwa kilometry na godzinę. Twarz miał czarną, brudną od kawałków fruwającego węgla i pyłu, które przylepiały mu się bezproblemowo do kropel potu. Krew pod zniszczonymi paznokciami zakrzepła, spocone ubranie ważyło więcej i uparcie próbowało ograniczyć mu swobodę ruchów. Ale on się nie dał – niczym rozjuszony niedźwiedź rzucił się na pokryte czarną farbą metalowe kraty furtki prowadzącej do kilku kremowych schodków po ścieżce tego samego koloru. Biegł teraz po śliskiej nawierzchni nie zwracając uwagi ani na rosnące przy dróżce niziutkie palemki i własnoręcznie sadzone krzewiki, ani na to, że zaraz może skręcić kark. Dopadłszy do mahoniowych drzwi (również pokrytych kremową okleiną) przypomniał sobie, że w szatni na Camp Nou zostawił klucze.
Klejący się od brudu i potu zaczął dzwonić. Z oczami pełnymi szaleństwa, niczym psychopata naciskał przycisk dzwonka krótkimi, denerwującymi seriami. Słyszał, jak dźwięk rozbrzmiewa wewnątrz domu, do którego nie może się dostać. Nie poddawał się mimo braku jakiejkolwiek reakcji. Po krótkim czasie zaczął walić pięścią w drzwi, o mało ich przy tym nie wyważając. Zmęczone mięśnie zwiotczały na tyle, by ugiąć się pod jego ciężarem. Lionel padł na kolana, nie przerywając jednak swojego natarczywego pukania. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że nikogo nie ma w domu.
Uległ dopiero po tym, gdy w przerwie między uderzeniami odpowiedziała mu pusta, nienaturalna cisza. Mężczyzna wydał z siebie ryk rozpaczy, który nie przypominał żadnego innego ludzkiego zawodzenia. Przycisnąwszy rozogniony policzek do lodowatej posadzki zaczął płakać jak nigdy dotąd. Nie umiał pohamować łez, które wypadając z jego serca sprawiały, że stopniowo zaczęła w nim panować pustka. Punkt kulminacyjny jego nadziei został właśnie osiągnięty – już w nic bowiem nie wierzył ani niczego nie spekulował. Do pogodzenia się z faktem dokonanym było mu jednak jeszcze bardzo daleko.
Lolity nie było w domu. Poszła na La Ramblę.
Lionel jeszcze nigdy nie czuł się taki bezradny. Z żalu i rozpaczy ugryzł do krwi swoją zaciśnięta pięść, jęcząc przy tym jak opętany lub obdzierany żywcem ze skóry. Automatycznie obwinił siebie samego – według niego przyczynił się do ustalenia dnia wolnego w klubie, który był dzień wcześniej, w sobotę. Treningi są bowiem jak praca – chodzi się na nie regularnie, prawie codziennie. Gdyby ta niedziela była wolna, zostałby w domu. A gdyby został w domu, Lolita nie poszłaby na schody jednego z budynków na La Rambli, by najzwyczajniej w świecie nie siedzieć w samotności. A Leo siedziałby na kanapie i wiedział, że uczy się do egzaminu w pokoju obok.
Zastygł w bezruchu w chwili, gdy przypomniał sobie leżącą na gruzowisku dziewczynę w czerwonym płaszczu. Nie widział jej twarzy ani włosów, nie chciał przecież podnosić desek i odbierać jej tym samym nie tyle prywatności i anonimowości, co czegoś w rodzaju cząstki człowieczeństwa. Zdał sobie sprawę, że taki sam płaszcz widział codziennie na wieszaku w swoim salonie, tuż przy drzwiach. Dźwięk wybuchu i rozgniatania kości rozbrzmiał w jego głowie jako niechciana retrospekcja i nasunął mu miliony obaw. Pytania, na które musiał odpowiedzieć w ciągu kilku sekund rozsadziły mu serce. Wszystko zaczęło układać się w całość i mimo logiki wydarzeń nie potrafił w nie uwierzyć – lub po prostu nie chciał. Siły już całkiem go opuściły: dryfował teraz jako ciało, rzucona w próżnię marionetka. Nieustannie myślał o tym, co-by-było-gdyby, zarzucając sobie coraz to dosadniejsze winy.
Niespodziewanie drzwi uchyliły się lekko. Z ogarniętej ciemnością luki wyłoniła się zaspana i jednocześnie zaniepokojona główka o ciemnych blond włosach i pytających oczkach. Dziewczyna zaczesała dłonią długi kosmyk za ucho i otworzyła je szerzej, by móc stanąć bosymi stopami na zimnych kafelkach. Miała na sobie białe, krótkie spodenki i kremowy podkoszulek z małą plamą od kawy na boku. Była jeszcze niższa niż Lionel i nie za bardzo wiedziała, co się dzieje.
Leo zerwał się z podłogi szybciej niż światło, a nawet niż ludzka myśl. W ułamek sekundy zamknął ją w swoich ramionach, ściskając przy tym o wiele za mocno. Jeszcze trochę i złamałby jej z tej czułości kolejne żebro. Nie wierzył, że znów poprzez skórę czuje bicie jej serca. Zakołysał nią nie zwracając uwagi, że brudzi jej ubranie. Za dużo wrażeń jak na ostatnie pół godziny.
- Przepraszam, że nie otworzyłam, bałam się, że to ktoś obcy tak wali… - powiedziała zdezorientowana, akceptując mimo wszystko całą tą sytuację. Była bowiem pewna, że zaraz jej wszystko wyjaśni. Nie zadawała żadnych pytań mimo tego, że miała ich mnóstwo - w jego obecności nauczyła się cierpliwości.
- Mi osa de peluche, Lolita – przerwał jej szeptem z ustami przyciśniętymi do włosów. – Myślałem, że poszłaś na La Ramblę…
- Chciało mi się spać – odparła niewinnie i cicho, nie chcąc wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. – Dopiero co się obudziłam.
- Tak, tak – przytulił ją jeszcze mocniej, trzymając jej dłoń na karku i przyciskając do swojego obojczyka. Lada moment musiał uświadomić ją, co się stało i przeanalizować każdy szczegół swojego obecnego wyglądu. Póki co cieszył się tym, że miał szczęście. Mnóstwo szczęścia. – I proszę, nie chodź już nigdy w czerwonym płaszczu.
Lolita przytaknęła mu mimo faktu, iż nie miała pojęcia, o czym do niej mówi. Zarzuciła ręce na szyję Leo i pozwoliła mu dojść do siebie, czując na sobie każdą kroplę jego potu. Złagodziła w ten sposób przerażenie, które omal go nie zabiło.
Na tle nieszczęścia byli nade wszystko na swoich miejscach. A słońce zmierzało powoli ku zachodowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw coś po sobie.