OPOWIADANIE 4
Hasła: nieświadomość jako przekleństwo człowieka, waga słów w zależności od momentu w życiu, zmiana tematu jako walka z bezradnością, słabość najtwardszych, obrona przed niemocą, retardacja jako gra na czas w walce o życie, cierpliwość jako klucz do myśli człowieka, pośpiech jako czynnik zaburzający radość z życia i małych rzeczy, przyjaźń jako duchowy ratunek, szacunek do młodości, znaczenie miłości w chwili kulminacyjnej – albo jego brak
Hasła: nieświadomość jako przekleństwo człowieka, waga słów w zależności od momentu w życiu, zmiana tematu jako walka z bezradnością, słabość najtwardszych, obrona przed niemocą, retardacja jako gra na czas w walce o życie, cierpliwość jako klucz do myśli człowieka, pośpiech jako czynnik zaburzający radość z życia i małych rzeczy, przyjaźń jako duchowy ratunek, szacunek do młodości, znaczenie miłości w chwili kulminacyjnej – albo jego brak
To był jeden z tych zwykłych, upalnych dni, strasznie nudnych i dusznych, gdzie nawet nad wodą trudno jest oddychać. Tłumy stąpały po równym bruku, a La Ribera tętniła życiem mimo środka tygodnia. W weekendy to dopiero się tu działo – dzielnica pełna barów i restauracji pulsowała niczym zdrowe, mężne serce. Ludzie ocierali się o siebie i nawet się za to nie przepraszali, bo uznawane to było za normę. To między innymi przez takie miejsca miasto nazywane było gwarnym targiem. Środa ta należała jednak do spokojnych – środek tygodnia to metaforycznie trochę jak środek życia, a nawet wiek bliżej narodzin niż śmierci. To jeszcze rozkwit, choć zmierzający już do swojej pełni.
Jak już narrator wspomniał, dzień był do bólu zwykły, gorący i nudny. Nawet pojedynczy handlarze zasypiali za swoich stoiskach ze zmęczenia, wachlując się zeszytami do rachunków. Do siesty jeszcze kawałek.
Słońce dochodziło zenitu, zawisając leniwie nad dachami wysokich budynków Barcelony, zarówno administracyjnych, jak i mieszkalnych. Było duże, żółte i wyciskało pot z każdego pora ludzkiej skóry, która pojawiła się przypadkowo w jego zasięgu. W tle spacerowały z wolna grupy turystów fotografując to, co jedni nazywają sztuką, inni zaś gruzami. Na błękitnym niebie samoloty zostawiały za sobą białe smugi, a drzewa rosnące przy brunatnych budynkach w towarzystwie betonu i ogólnie w warunkach mało sprzyjającym rozwojowi były jedynym źródłem cienia. Szyby i markizy sklepów nie drgały nawet pod wpływem wiatru czy szturmu spacerowiczów. W powietrzu co jakiś czas ktoś trąbił, czasem nawet rozmawiał. Ale to stukot obcasów się tutaj liczył.
Było tak gorąco, że wosk topiłby się na ikarowych skrzydłach. To dlatego anioły tu nie latają. I być może właśnie dlatego to wszystko się stało.
Lolita wyłoniła się z wąskiej, zacienionej uliczki, z których słynęła Barcelona. Promienie słońca uderzyły ją tak mocno, że mimo ogromnych, przeciwsłonecznych okularów zmrużyła oczy i dodatkowo zasłoniła je ręką. Nie zatrzymała się jednak, a weszła na zewnętrzne schody Palau de la Música Catalana, by skrócić sobie drogę na uniwersytet. Nie spieszyła się, umówiony egzamin z podstaw bankowości miała mieć za trzy godziny, a z historii języka katalońskiego – dopiero za sześć i dwadzieścia minut. Idąc wśród wapiennych filarów i stukając wysokimi obcasami o betonową podłogę podwyższenia budynku rozglądała się w nadziei, że nieco ją to uspokoi. Z rękoma w kieszeni wąskiego płaszczyka pogwizdywała cicho, coraz bardziej czując na sobie presję zbliżających się wielkimi krokami testów. Zwolniła, widząc w oddali właśnie odjeżdżający tramwaj. Jej tramwaj. Liczyła, że choć dziś nie będzie musiała przebijać się tamtędy autem, bo korki w Barcelonie niesamowicie ją denerwowały. Nie wiedziała, czy da radę dojść w takich szpilkach na piechotę, ale następny w kierunku Zona Universitária miała dopiero za trzydzieści dwie minuty. Westchnęła, schodząc po kilku stopniach na parking i pozostawiając La Riberę za plecami.
Zmierzyła w stronę rozległego placu, wzdłuż przekątnych którego przejeżdżali rowerzyści, śmigali piesi i dzieci na kolorowych hulajnogach. Przebiegła przez niego szybko, by zdążyć przejść na zielonym świetle i skręcić w Via Caietana, która wychodziła z kolei na Plaça D’Antonio Maur. Cały obraz jej otoczenia był zarówno dynamiczny, jak i statyczny.
Przypomniała sobie, że w zaparkowanym przy La Ribera samochodzie zostawiła swoje dokumenty i teczkę z rozpisem zagadnień z bankowości. Zaklęła cicho pod nosem, skręcając nagle w prawo i dochodząc do wniosku, że w dzisiejszej Barcelonie z dzisiejszymi ludźmi nie da się być ekologicznym nawet wówczas, gdy ma się dobre chęci. Nie minęły dwie minuty, a znów znalazła się na bruku La Ribery. Obiecała sobie, że zaraz po egzaminach wstąpi do apteki i kupi sobie ginko biloba w pastylkach, by następnym razem nie zapomnieć głowy.
Jeden z promieni słonecznych odbił się od spustu ukrytego w jednej z najwęższych uliczek sprawiając, że w oknie budynku mieszkalnego pojawił się odbity błysk. Huk sprawił, że ptaki sfrunęły z drzew, wzbijając się ze strachem w powietrze. Kruki. Lolita znalazła się nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
Strzał padł tylko jeden, więc brak zmiany trasy prawdopodobnie i tak niczego by nie zmienił. Zamachy w Katalonii na pojedyncze osoby dokonywane przez Basków zdarzały się równie często co detonacje w miejscach publicznych i środkach masowego transportu. Nie wiadomo jednak, czy była przypadkowa, czy może na celowniku znalazła się ze względu ja swój związek z osobą, która chcąc czy nie chcąc uważana była za wpływową w świecie polityki wewnętrznej. Upadając na ziemię złamała obcas swojego szarego buta na platformie, a okulary roztrzaskały się i zleciały jej z nosa na brukową kostkę, raniąc przy tym czoło. Przestraszeni ludzie wznieśli krzyk i zaczęli rozbiegać się we wszystkie możliwe strony. Uciekali gdziekolwiek, byleby jak najdalej od leżącej na chodniku La Ribery dziewczyny w nadziei, że umkną tym samym ewentualnemu zagrożeniu. Jeden strzał mógł w końcu oznaczać grad innych, więc nikt nikomu się tu nie dziwił. Znaleźliby się i tacy, którzy zaczęliby ich nawet usprawiedliwiać.
Lolicie zakręciło się w głowie. Niewzruszone zdarzeniem słońce świeciło ostro wprost na jej twarz, której nie miała siły zasłonić. Przymknęła tylko oczy mając wrażenie, że wszystko, co ją otacza, oddala się na jeszcze dalszy plan. Samochody trąbiły coraz dalej, ludzie krzyczeli coraz ciszej, wiatr wiał w innym kierunku niż zwykle. Położyła drżącą od braku magnezu dłoń na wysokości żołądka czując, jak krew opuszcza jej organizm i odtlenia wszelkie komórki. Wydawało się jej nawet, że się kurczy. Było jej słabo, jakby wokół zabrakło powietrza. I aniołów.
Kaszlnęła, przyduszona samotnością. Skuliła się, kiedy fala bólu z niejakim opóźnieniem przeszyła ją wzdłuż kręgosłupa jak strzała z lodowatym grotem. Splunęła krwią jakby w pogardzie dla samej siebie, starając się nikogo o nic nie obwiniać. Dopiero, gdy przypomniała sobie, że jest zakochana i właśnie robi najważniejszej osobie swojego życia wielkie świństwo tym całym umieraniem, do jej drobnych oczu napłynęły srebrne łzy z diamentami ludzkich prochów.
Usłyszała zbliżające się ku niej stąpanie. Syknęła jeszcze wiedząc, że gdyby miała siły, wiłaby się w bólu po ziemi. Tymczasem jednak miała w sobie tyle mocy co pusty karton po soku i zero wartości literackiej niczym socrealistyczne wiersze. W chwilę później kroki te zostały zagłuszone przez ciężki, zmęczony oddech. Uśmiechnęła się na tyle, na ile mogła.
- Witaj – szepnęła ledwie słyszalnie, nim wysoki, czarnowłosy mężczyzna do niej dobiegł. Zakasłała ponownie, kiedy przyklękając przy niej uniósł ją w rękach i objąwszy jej ramię swoim własnym ulokował pokrwawioną głowę na swoim kolanie. Wyglądali razem jak dwaj żołnierze na polu bitwy: jeden trafiony z broni wroga, drugi starający się doprowadzić go do stanu, w którym możliwe będzie przeniesienie go do ambulatorium. Za wszelką cenę.
- Madre mía, qué… - Davidowi słowa utknęły w gardle. Teraz mogły mówić tylko jego brązowe oczy: był przerażony o wiele bardziej niż ona. Odpowiedzialność, jaka na nim spoczęła była niesamowicie wielka i zarazem okrutna. Z mdłym strachem stwierdził, że kałuża krwi wokół nich robi się coraz większa.
- Pobrudziłeś się… trochę – wymusiła z siebie niemy uśmiech, który i tak szybko stłumiła, zakrywając usta brzegiem bawełnianej koszulki Villi. Wykasłała w nią jeszcze kilka kropel wody zmieszanej z hemoglobiną.
- Spójrz na mnie – rozkazał, ściskając brutalnie jej policzki w dłoni i wbijając kciuka oraz palec wskazujący w dołeczki. – Mów do mnie. Mów cokolwiek jeszcze przez chwilę, zaraz…
- Mam egzamin.
- Jezu, Leo mnie zabije, jak coś ci się stanie.
Lolita przytuliła się do swojego przyjaciela w nadziei, że nie będzie się tak bardzo bał. Nieprzerwanie czuła promieniujący od wszystkich kończyn do nerwów ból. Była jednak zasmucona faktem, że nie ma z nią Lionela. Przestrzelone na wylot wnętrzności pulsowały w niej gorącem, choć dłonie miała zimne jak lód. Jeszcze zimniejsze jednak były jej łzy w momencie, w którym zdała sobie sprawę, że już go nie zobaczy ani nie dotknie. Nie wierzyła bowiem w tego rodzaju cuda rodem z filmów. W dodatku rano obiecała mu, że specjalnie dla niego upiecze alfajory z podwójnym karmelem.
- David – szepnęła tak cicho, że nie było nawet pewne, czy rzeczywiście można nazwać to szeptem. – Potrzebuję twojego telefonu.
- Lolita, jeszcze chwila, jeszcze tylko chwila, proszę cię – odpowiedział szybko, rozglądając się na boki. W oknie naprzeciwko pękła szyba.
- Daj mi go – powtórzyła prośbę jeszcze ciszej, nie używając już do tego krtani. – Potrzebuję twittera.
David nie miał zielonego pojęcia, o co jej może chodzić. Bez pytań jednak wyciągnął z kieszeni czarnych bojówek równie czarnego Blackberry, odblokowując z przyzwyczajenia klawisze. Chciał jej go podać, jednakże stwierdził, iż nie byłaby w stanie go nawet utrzymać. Kiedy strona zaczęła się ładować, Lolita zgięła palec na znak, by pochylił się nad nią, co też od razu uczynił. Wyszeptała mu do ucha wiadomość, którą miał do napisania bez zaznaczania jej adresata – co nawet przy największych chęciach nie byłoby możliwe, gdyż nie miał on swojego konta, a raczej od wieków tam nie zaglądał. Poprosiła, by zrobił to po angielsku, ażeby więcej osób ją zrozumiało. Miała również tę świadomość, że mnóstwo osób zacznie retweetować jego wiadomość nie mając pojęcia, o co mu może chodzić lub też podejrzewając, że napisał ją sam dla swojej Patricii. Kiedy skończyła, położyła bezwładną głowę z powrotem na jego kolanach, zalewając się łzami na nowo.
Dziewczyna zauważyła, że w grubej metaforze wychodzi ze swojego ciała i staje się jakby obserwatorem wydarzeń, w których kiedyś brała udział. Coś takiego jak sen, w którym widzi również samą siebie i jest w stanie ocenić się z zupełnie nowej perspektywy. Obrazy w jej umyśle zaczęły przewijać się jak na prezentacji multimedialnej, do której oglądania chcąc czy nie chcąc była zmuszona. Rozpoczął się seans jak w ogromnym kinie, w którym była zupełnie sama.
Nie przypominały jej się jakieś cudowne, oryginalne wydarzenia, a zwykłe chwile, których przeżyła naprawdę mnóstwo. Przed oczami stanął jej obraz uśmiechniętego Lionela, który prosił ją do tańca jak zawsze, gdy oboje byli w domu i mieli wolne. Tańczyli najczęściej w dresach i z fryzurami, jakby dopiero co wstali. Jakby nie patrzeć, to często tak właśnie było. Z olbrzymich głośników leciało zazwyczaj jakieś tango lub kawałek tak wolny, że zapewne zasnęłaby, gdyby nie jego uśmiech, którym obdarzał ją lekko z góry.
Uśmiechnęła się też w myślach na widok podenerwowanego Leo z białym ręcznikiem na biodrach, który gonił ją po pierwszym piętrze ich willi, gdy zabrała mu jego ulubiony szampon. Robiła tak miliony razy, nic więc nadzwyczajnego. W takich momentach zmieniał się w jej oczach nie do poznania: wiedziała, że jest pierwszą osobą, przed którą się otworzył. Wyleczyła go z nieśmiałości na tyle, by pozwolić mu się złapać.
To samo było ze wspomnieniami z parku rozrywki, kiedy to będąc na diabelskim młynie obejmował ją zapewniając, że ta noc będzie należeć tylko i wyłącznie do nich, a po zejściu na ziemię zwymiotował prosto na jej nowe buty i resztę wieczoru spędzili w publicznej toalecie. On utknął wewnątrz kabiny, a ona z zażenowaniem podawała mu kolejne rolki papieru, stojąc za drzwiami i starając się ignorować spojrzenia wchodzących do męskiej ubikacji Hiszpanów i Katalończyków.
Albo obraz Lionela, który uczy ją dryblingu lewostronnego. Nie szło jej to za dobrze, lecz gdy zobaczyła stojącego na uboczu Cesca śmiejącego się w głos z jej kobiecej nieporadności, skręciła z piłką w połowie drogi do bramki i wykopała ją z całej siły w jego stronę. Przez dwie godziny go później przepraszała: nawet wówczas, gdy wychodzili już ze szpitala ze zszytym łukiem brwiowym, który w chwili zderzenia z piłką wyglądał naprawdę beznadziejnie. Cesc udawał, że nic się nie stało, jednakże denerwował się za każdym razem, kiedy mijał na treningu swoich kolegów, a ci śmiali się w żartach z jego braku wiary w kobiece możliwości. Klnął wtedy na nich, oddalając się i marudząc, że wszyscy są przeciwko niemu. A jaki Leo był dumny, że trafiła go w głowę z takiej odległości.
O, i pewien wieczór, podczas którego postanowiła coś ze sobą zrobić. Przeglądając się w sypialni w lustrze stwierdziła, że ostatnimi czasy za bardzo opuściła się w ćwiczeniach, przez do jej wizualna strona nieco na tym ucierpiała. Stojąc w samej bieliźnie i oglądając się z każdej strony zastanawiała się, czy komuś to może przeszkadzać. Nie miała bowiem figury modelki ani anoreksji, to było pewne. W takiej kontemplacji zastał ją Leo, który chciał tylko wziąć swoją torbę treningową z szafy. Zatrzymawszy się w progu zmierzył ją wzrokiem od dołu go góry, po czym stwierdził niby to żartobliwie, że trochę jej się ostatnimi czasy przytyło. Po trzech dniach spędzonych na kanapie przysiągł sobie, że już nigdy więcej z niczym podobnym nie wypali. Co prawda po półtorej dnia zauważył, że jej damski foch jest już naciągany i podtrzymuje go tylko po to, by być przepraszana, ale to wcale mu nie przeszkadzało. Mógł ją przepraszać nawet za coś, czego nigdy nie zrobił. W dodatku po tym incydencie Lolita wykorzystała swój kobiecy spryt i utyła specjalnie jeszcze cztery kilo by sprawdzić, czy ma to dla niego jakieś znaczenie. Ale nie miało.
Wspomniała również jeden ze spacerów w środku nocy po jakimś parku na Białorusi, kiedy to pojechała wraz z chłopakami na mecz wyjazdowy. A wtedy wymknęli się z hotelu tylko po to, by najzwyczajniej w świecie nie musieć patrzeć na ludzi, którzy czasem ich denerwowali. Szli powoli wzdłuż alei, trzymając się za ręce i zapewniając co chwila siebie nawzajem, że nigdy nic się nie zmieni, choćby nie wiadomo jak bardzo ktoś trzeci tego chciał. Nagle zaczął padać deszcz, przed którym nie mieli zamiaru się chować. A gdy chciała przeskoczyć przez jedną z kałuż, odbiła się leciutko od ziemi, nie lądując już na niej. Lionel nie pozwoliłby, by przemokły jej buty. Niósł ją na rękach jeszcze przez spory kawałek czując, że jej uśmiech rozświetla mu ciemność.
I jeszcze pewne popołudnie, kiedy wracali z zakupów – oboje stanęli przed drzwiami, a gdy Lolita zajęta była grzebaniem w torebce w poszukiwaniu kluczy, Leo patrzył się pusto na tabliczkę ze swoim nazwiskiem, przywieszoną na kremowych drzwiach. Skrzywił się wówczas nie wiadomo czemu, z niezadowoleniem i cykając przy tym przez zęby. Nie minęły dwie godziny, jak ubrany w dziurawe ogrodniczki murarskie wywołał ją z domu, odciągając tym samym od gotowania. Nie była zadowolona, że jej przerwano. W dodatku zastanawiała się, skąd taki strój wziął się w ich szafie i dlaczego od razu go nie wyrzuciła. Chwyciła się jednak za serce widząc, jak niewysoki mężczyzna z uśmiechem anioła stróża i wylewającą się z uniesionych kącików małych ust dumą przywierca coś za pomocą małej wiertarki. Przy tabliczce „L. MESSI” znalazło się wygrawerowane i krzywo przytwierdzone „x2”.
Była tak oczarowana tym, co ją spotkało, że zapomniała, iż ma zakaz odpływania. Oddychanie wyleciało jej z głowy jak zapisana na kartce informacja, że ma kupić chleb.
- Lolita, nie rób mi tego – David klepał ją coraz mocniej po policzku, zaciskając wargi w wąską linię. – Słyszysz do cholery? Lolita!
- Nie tak głośno – poprosiła cicho. – Boli mnie głowa.
- Błagam cię dziewczyno, zostań – powiedział z gardłem ściśniętym przez łzy. Oczy mu zawilgotniały, gdy zorientował się, że coraz bardziej przelewa mu się przez palce niczym piasek na zbyt suchej pustyni. Był jak ramiona klepsydry, które za wszelką cenę chcą złapać ostatnie ziarno, choć wie, że to nic nie da. Teraz miał jej krew nawet na swoim czole. Cała Barcelona była czerwona.
Ścisnęła palce jego dłoni. Gdyby nie chciał tego poczuć – nie poczułby, tak była słaba. W tym momencie rozpłakał się jak dziecko, prawdopodobnie po raz pierwszy w całym swoim życiu. Nigdy wcześniej nie czuł tak wielkiej rozpaczy i nie miał wrażenia, że zawodzi innych. Jako jedyny nie chciał się jeszcze poddawać.
- Nigdy mnie nie słuchałaś – szepnął widząc, jak w postępującym paraliżu i niedotlenieniu rozchyla wargi, których nie potrafiła zamknąć. – Posłuchaj więc choć teraz.
Pufnęła chicho. To było jej najbardziej charakterystyczne zachowanie, gdy chciała podkreślić jakąś ironię.
- Pilnuj Lionela – poprosiła niewyraźnie. – Nie może jeść za dużo alfajorów.
- Lolita, na miłość boską, nie wygaduj idiotyzmów – słowa Davida były niewiarygodne z racji szlochu, który go ogarnął. Płakał po męsku, co nadawało mu czegoś jeszcze bardziej ludzkiego. Głos drżał mu jak połamana gałąź na wietrze. – Naprawdę chcesz, żeby Leo mnie powiesił?
Zachichotała cichutko. Kaszlnęła ledwie słyszalnie, wyginając tułów z powodu kolejnego ataku bólu. Zacisnęła jednak zęby, by nie dać po sobie poznać, że chce już do domu.
- Zimno – szepnęła.
- Mam przerąbane.
Miała ogromną ochotę się uśmiechnąć, lecz dźwięki Barcelony przestały być dźwiękami. Szumiały jeszcze przez chwilę na samej granicy horyzontu, by po niespełna kilku płytkich oddechach zniknąć całkowicie. Lolita zamknęła oczy, wtuliwszy się wcześniej w ramiona Davida. Osunęła się w nich bezwładnie, siniejąc i lodowaciejąc jeszcze bardziej. Mężczyzna przyłożył policzek do jej czoła, by nabrać pewności. Łzy przestały lecieć mu spod cienkich powiek – jakakolwiek rozpacz straciła swoje znaczenie. Wyciągnął tylko szyję i ryknął jak dzikie zwierzę, mając pretensje do Boga i do samego siebie. Na La Ribera było pusto jak na pogorzelisku pełnym dymów, gruzów i dziecięcych bucików.
Lionel zmrużył oczy, by lepiej przyjrzeć się półce z płytami. Wypił jeszcze łyk wody ze szklanki, którą trzymał w prawej dłoni i wsunął płytę GUNS N’ ROSES tak, by ani milimetr grzbietu jej okładki nie wystawał poza inne. Nie chciał, aby poznała, że znów grzebał w jej rzeczach. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem, uradowany tą drobną intrygą i odwróciwszy się na pięcie wkroczył do kuchni. Miał cichą nadzieję, że po powrocie z uczelni Lolita nie zauważy, że stłukł jej ulubiony, zielony wazon.
(tweet Lolity)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw coś po sobie.